„Miecz Prawdy” – wielotomowe dzieło życia Terry’ego Goodkinda – zakończyło się wraz z wydaniem w roku 2015 tomu „Serce wojny” (w Polsce początek 2016). Była to szesnasta (sic!) część opowieści o Richardzie i Kahlan. Nic więc dziwnego, że wiadomość o tym, że to już koniec, fani cyklu przyjęli dwojako – trochę z żalem, a trochę z ulgą. Nie trzeba było jednak długo czekać, by autor przekonał się, że kury znoszącej złote jaja nie zabija się tak łatwo... no i mamy tego efekt!
„Pani Śmierci” teoretycznie nie jest częścią składową poprzedniego cyklu. Ale, ale! Świat ten sam, bohaterowie ci sami, wydarzenia rozgrywają się krótko po tych opisanych w „Sercu Wojny”... Realnie więc niewiele się tu zmieniło. Tyle tylko, że przywilej bycia główną parą bohaterów mają teraz czarodziejka Nicci i prorok Nathan - świetnie znani wszystkim czytelnikom, do tej pory przyboczni Richarda. Nie słyszymy więc już zbyt wiele o dzielnych poczynaniach Poszukiwacza Prawdy ani nieprzemyślanych wybrykach spowiedniczki Kahlan (za to ostatnie chwała autorowi, bo postać ta z tomu na tom irytowała coraz bardziej). Nicci wraz z Nathanem wyruszają w podróż po dotąd nieznanych krańcach świata podległego teraz władcy imperium D’Hary. W imieniu lorda Rahla zanoszą tam wieść o kresie ciemięskich rządów i idącym nowym porządku. Przy okazji, jak to u Goodkinda, mają także inny cel – przywrócenie utraconej mocy Nathanowi, którego dar nie wiedzieć czemu gdzieś przepadł.
Czytając „Panią Śmierci” miałam wrażenie, że autor omija trochę główny wątek, a za to pakuje bohaterów w kolejne „małe przygody”, z którymi po drodze muszą się zmierzyć. Znając już trochę specyfikę twórczości Goodkinda można łatwo wysnuć wniosek, że te zabiegi mają na celu jedno – stworzenie kolejnego wielotomowego cyklu. Główny wątek opowieści przez całe 500 stron posunął się do przodu o jeden mały krok. Nie można narzekać jednak na jakość wspomnianych „małych przygód” – są epickie, rozdmuchane, dynamiczne i dramatyczne, czyli dokładnie takie, do jakich nas przyzwyczajono przez ostatnie szesnaście tomów. Mimo to przez jakiś czas miałam wrażenie, jakbym wykonała już główny wątek gry, a teraz bawiła się w zadania poboczne. Każdy gracz zna to uczucie – kiedy plątasz się po świecie w poszukiwaniu czegoś do roboty. Takie uczucia towarzyszyły mi podczas czytania pierwszego tomu nowego goodkindowego dzieła. Celowo zaznaczam: pierwszego tomu, bo już pachnie dużą epicką przygodą w tomach następnych, liczę więc, że wrażenie „poboczności” się nie powtórzy.
Nie mogę nie wspomnieć o czymś, co w moim odczuciu jest ogromnym plusem – wydawnictwo wróciło do koncepcji oryginalnej ilustracji na okładce, dzięki czemu w końcu pasuje to do reszty, a co najważniejsze – do treści. Całe szczęście, bo ostatnie dwa tomy – „Skradzione dusze” i „Serce wojny” to była okładkowa porażka dekady. Tandeta nie wnosząca zupełnie niczego i nie dająca się odnieść do zupełnie niczego – z rzędu tych, które można stworzyć na lekcji informatyki sklejając losowe obrazki z Internetu. Na szczęście Goodkind broni się nazwiskiem i okładkowe faux pas raczej nie zaszkodziło sprzedaży. W każdym razie za wybrnięcie z gąszczu ilustracyjnej beznadziei wydawnictwu należy się poklepanie po pleckach.
Podsumowując - każdy czytelnik Goodkinda i tak sięgnie po tę powieść, więc tych zupełnie nie trzeba zachęcać. Zastanawiam się, co z czytelnikami, którzy szesnastki wcześniejszych nie przeczytali (bagatela 9009 stron) – czy oni odnajdą się w Nowym? Nie ma tu zbyt wielu wątków z przeszłości, więc być może tak, zwłaszcza, że autor swoim zwyczajem wyjaśnia i przypomina co ważniejsze rzeczy z konstrukcji swojego świata. Dla mnie, jako czytelnika, który Goodkinda trawi od 17 lat i na każdy tom musiał czekać kolejne lata – lektura „Pani śmierci” była dobrą rozrywką. Kolejny tom też przeczytam, choć od lat marudzę, że już tego za dużo.
Komentarze
Komentowanie jest zarezerwowane dla zarejestrowanych użytkowników. Zaloguj się poniżej lub zarejestruj - za darmo i w mniej niż 5 minut!