Skald. Wężowy język. Tom 1 - recenzja

Recenzowanie kolejnego tomu popularnej serii to wyjątkowo niewdzięczne zadanie. Miłośnicy twórczości danego autora doskonale wiedzą czego oczekiwać, nowicjusze powinni zacząć od początku, a malkontenci i tak będą marudzić, bo siłą rzeczy nie doczekają się raczej rewolucyjnych zmian. Wężowy język nie jest pod tym względem wyjątkiem i oferuje więcej tego samego. Nie wiem jak dla was, ale dla mnie to najlepsza możliwa rekomendacja.

Tym razem inteligentny, ale nieziemsko złośliwy i trzy razy bardziej chciwy Ainar zmierza do najbogatszego miasta świata, Konstantynopola. Towarzyszący mu drengowie są przekonani, że ich głównym celem będzie złupienie stolicy Bizancjum, napchanie trzosów i ucieczka na Północ. Choć karmiciel kruków nie pogardzi oczywiście złotem (wszak za dziewki i wino trzeba płacić nawet u zniewieściałych kristmadów), to w rzeczywistości pragnie przede wszystkim poznać powód, dla którego od dłuższego czasu dręczą go tajemnicze, niepokojące sny. Wygląda na to, że niezbyt chwalebna przeszłość wreszcie dogania samozwańczego konunga wszystkich Vaeringów, a w całą intrygę zaplątane jest dziecko, które w swej nieskończonej mądrości nazwał niegdyś Znajdą. 
 
Fabuła Wężowego języka toczy się w typowym dla Malinowskiego statecznym tempie. Nie znaczy to oczywiście, że jest nudno. Wręcz przeciwnie: krwawe bitki i polityczne intrygi skutecznie podnoszą cieśnienie, a całość wzbogaca pełen ironii humor, który rozrusza nawet największego ponuraka. Tradycyjnie imponuje ogrom pracy, jaką autor włożył w stworzenie wiarygodnego tła. Liczba ciekawostek oraz informacji na temat elementów kultury X-wiecznej Europy budzi szczery podziw. Gdzie indziej dowiesz się czym było proskynesis, jak wyglądał dworski ceremoniał Binzancjum lub wyścigi w Hipodromie (swoją drogą poświęcony im fragment dowodzi, że w porównaniu do ówczesnych kibiców współcześni chuligani to ledwie marni trzebieńcy) i w międzyczasie nie umrzesz z nudów? Pod tym względem Malinowski jest autentycznie niezrównany i każdy, kto nie ucieka z przerażeniem na dźwięk słowa „historia” z pewnością to doceni. 

W Wężowym języku sporo miejsca poświęcono hamramirom, czyli zdziczałym wojownikom wierzącym, że ich ciała zamieszkują duchy bestii. Pisarz skupia się zwłaszcza na postaci Gaupahedina, pozwalając go poznać jako przebiegłego, relatywnie niezależnego od reszty braci wojownika, który od dłuższego czasu krytycznie spogląda na poczynania zadufanego w sobie węglożercy. Wielbiciele zmiennokształtnych będą mieli też okazję przyjrzeć się ich dziwacznym, brutalnym rytuałom, a nawet sprawdzić, czy sforze uda się wreszcie wypełnić miejsce po zdradzieckim Jastrzębiu.

Jeśli chodzi o bohaterów, to mimo wszystko mam jednak dość mieszane uczucia. Stara ekipa wypada świetnie (zwłaszcza Ali, który po energetycznym obiadku z końcówki Kowala słów ponownie zaczął mieć poważne problemy z kontrolowaniem świętego szału), ale nowe twarze nie budzą większych emocji. Przez blisko czterysta stron nie spotkałem się z ani jednym Grikkmadem, którego zapamiętałbym na dłużej. Inny problem to tradycyjnie urwane zakończenie. Rozumiem, że to dopiero pierwszy tom Wężowego języka, ale zostawienie czytelnika bez odpowiedzi na najważniejsze pytania jest piekielnie frustrujące (choć z drugiej strony świadczy też pozytywnie o talencie Malinowskiego, skoro w ogóle zdołał tak zaabsorbować). Nie jest co prawda aż tak źle, jak w przypadku poprzedniej dylogii, ale Mimir jeden wie, jak długo będzie trzeba czekać na kontynuację i obawiam się, że do tego czasu większość wątków uleci mi z głowy. Najpewniej za jakiś czas będę więc musiał ponownie pogrążyć się w lekturze. Z drugiej strony czy to oby na pewno tak źle?


Murky


Opublikowano:


Komentarze

Ostrzeżenie

Komentowanie jest zarezerwowane dla zarejestrowanych użytkowników. Zaloguj się poniżej lub zarejestruj - za darmo i w mniej niż 5 minut!

Zaloguj się

Nie zalecane na współdzielonych komputerach

Szybsze logowanie

Możesz również zalogować się poprzez jeden z poniższych serwisów.