Anubis - Wolfgang Hohlbein - Fragment #1

Profesor Mogens VanAndt nienawidził swojego zawodu. Jednak nie zawsze tak było. Jeszcze kilka lat wcześniej, czyli w osobistym odczuciu Mogensa – całe wieki temu, kochał swoje zajęcie. A nawet gdzieś w głębi duszy cząstka tej miłości wciąż żyła. No to może inaczej – profesor swój zawód nadal kochał, nienawidził tylko tego, co musiał robić. Mogens VanAndt był z pochodzenia Belgiem, a dokładniej – jak już samo jego nazwisko zdradzało – Flamandczykiem, z wychowania jednak i stylu życia na wskroś Amerykaninem.
Zapewne dlatego podejmował się nowych zajęć z godną pozazdroszczenia łatwością, a jak już coś zaczął, był skrupulatny, zacięty, nawet opętany obsesją. Każdy, kto znał go w czasach młodości, wróżył mu świetlaną przyszłość. Nauczyciele byli z niego niezmiernie zadowoleni, a gdyby sprawy potoczyły się zgodnie z przewidywaniami profesorów na uniwersytecie, najpóźniej po pięciu latach od uzyskania doktoratu wróciłby na swój wydział jako ich równoprawny kolega. Nazwisko VanAndta już teraz figurowałoby w niejednej książce specjalistycznej, a liczne artykuły byłyby ozdobą czasopism naukowych i innych publikacji.
Los chciał jednak inaczej. Jego nazwisko zdobiło tylko wizytówki w wysłużonym portfelu ze świńskiej skóry pamiętającym jeszcze lepsze czasy, a także niedbale wykonaną tabliczkę na drzwiach maleńkiej pracowni bez okien w piwnicy uniwersytetu w Thompson. Uniwersytetu, o którym nikt nie słyszał i który znajdował się w mieście również nieznanym prawie nikomu, kto mieszkał w odległości większej niż pięćdziesiąt mil. Bywały dni, kiedy Mogens miał całkiem poważne podejrzenia, że nawet nie wszyscy mieszkańcy Thompson wiedzą, jak nazywa się ich miasteczko, nie mówiąc już
o studentach tutejszego tak zwanego uniwersytetu. Palące się w kominku drwa, które – jak mu się zdawało –dopiero co dołożył, znów wypaliły się prawie doszczętnie. VanAndt wstał, podszedł do małego wiklinowego kosza z drewnem na opał stojącego obok kominka i dorzucił do ognia nowe polano. Iskry wystrzeliły w górę, zmuszając Mogensa do przykucnięcia i wycofania się o dwa kroki, po czym spadły na miejscami wypaloną, jednak starannie wy­pastowaną podłogę. Profesor wyprostował plecy, cofnął się jeszcze o krok i rzucił okiem na staromodny zegar stojący przy drzwiach. Było po szóstej. Spodziewany gość spóźniał się. Właściwie nie miało to żadnego znaczenia. VanAndt nie planował nic szczególnego na ten wieczór. W Thompson było to zresztą prawie niemożliwe. Ta licząca sobie trzy tysiące istnień mieścina nie miała do zaoferowania żadnych godnych uwagi rozrywek. Oczywiście była obowiązkowa knajpa, która zarówno pod względem wyglądu, jak i odwiedzającej ją klienteli stanowiła istny relikt przeszłości. Ale po pierwsze, profesor nie znosił alkoholu, a po drugie, w mieście był uważany za ekscentryka i dziwaka. Obydwie te cechy nie przemawiały za tym, by pokazywać się w przybytku odwiedzanym głównie przez robotników i prosty lud. Był jeszcze mały drugstore z przyległym barem mlecznym oraz kino, gdzie w weekendy wyświetlano filmy hollywoodzkie sprzed pół roku. Jednak obydwa te miejsca stały się punktem spotkań tamtejszej młodzieży, tak więc dla profesora również nie wchodziły w rachubę. I w końcu był jeszcze pewien nocny lokal z czerwonymi lampami i dyskretnymi pokoikami, które nie były nawet w przybliżeniu tak dyskretne, jak być powinny, za to znacznie mniejsze, niż należałoby się spodziewać. Jednak pracujące w nich panie zupełnie nie odpowiadały wymaganiom Mogensa, więc rad nierad co miesiąc wybierał się do oddalonej o sto mil stolicy hrabstwa, by odwiedzić tamtejszy odpowiednik wspomnianej instytucji. Cóż, życie VanAndta toczyło się utartymi, żeby nie powiedzieć nudnymi torami. Nic dziwnego, że telegram, który przyszedł przed dwoma dniami, stanowił najciekawszą przerwę w tej monotonii. Gdy więc w końcu ktoś zapukał do drzwi, Mogens cofnął się i odwrócił od kominka jak oparzony. Serce biło mu szybciej. Jeszcze chwila, a skoczyłby w kierunku drzwi i otworzył je gwałtownym szarpnięciem. Był jednak profesorem, a nie dziesięcioletnim chłopcem, który w bożonarodzeniowy poranek niecierpliwie czeka, by znaleźć się w dużym pokoju i sprawdzić, co Święty Mikołaj zostawił na gzymsie kominka. W dodatku święta dawno minęły, a Mogens nie miał już dziesięciu lat, lecz zbliżał się do czterdziestki. No i nie miał najmniejszego zamiaru okazać swojemu gościowi, jak bardzo był ciekawy „oferty zawodowej”, o której ten pisał w telegramie. Tak więc nie tylko zmusił się wysiłkiem woli do zachowania spokoju, ale także odczekał cztery czy pięć sekund, zanim wyciągnął rękę w kierunku klamki.
Kiedy już otworzył, trudno mu było ukryć rozczarowanie. Przed drzwiami nie stał obcy człowiek, lecz panna Preussler, jego gospodyni. „Proszę mówić mi Betty, wszyscy tak się tu do mnie zwracają” – powiedziała już w pierwszym dniu, zaraz jak się tu wprowadził, jednak VanAndtowi poufałe „Betty” nigdy nie przeszło przez gardło, ba, nawet w myślach jej tak nie nazywał. Zamiast wypowiedzieć starannie dobrane słowa, które przygotował sobie na powitanie gościa, bąknął tylko zaskoczony:
– Och? Panna Preussler opuściła prawą rękę, którą właśnie zamierzała kolejny raz zapukać, pogroziła mu kokieteryjnie palcem wskazującym i jak zwykle nie pytając o pozwolenie, prześliznęła się obok Mogensa do pokoju.
– Och? – spytała. – To tak się wita starą przyjaciółkę, drogi panie profesorze?
Mogens uznał, że lepiej w ogóle nie odpowiadać. Zawsze kosztowało go sporo wysiłku, by znieść natarczywość panny Preussler – którą ona najwyraźniej uważała za wyraz sympatii – dziś jednak przychodziło mu to z wyjątkowym trudem.
– Ależ skąd – zaprzeczył jednak pospiesznie i trochę niezręcznie. – Chodzi tylko o to, że...
– ...że się pan mnie nie spodziewał, wiem – przerwała mu panna Preussler.
Odwróciła się plecami, rzucając przy tym szybkie, baczne spojrzenie na pokój, co uwadze Mogensa w żadnym razie nie mogło umknąć. Panna Preussler była najbardziej schludnym i dbającym o czystość człowiekiem, jakiego kiedykolwiek spotkał, mimo że sam cenił sobie czystość ponad wszystko. Jej krytyczne spojrzenie najwyraźniej nie doszukało się choćby najdrobniejszego pyłku, bo gdyby tak było, z pewnością zmarszczyłaby czoło z dezaprobatą. Nic jednak dziwnego – Mogens ostatnie półtorej godziny spędził na sprzątaniu pokoju i polerowaniu sprzętów na taki połysk, jaki tylko był do uzyskania w przypadku mebli sprzed pół wieku, które stanowiły wyposażenie jego stancji.
– Spodziewa się pan wizyty, drogi panie profesorze? – ciągnęła dalej gospodyni, zupełnie jakby wcześniej sama na to nie wpadła.
– Tak – odpowiedział Mogens. – Dawny znajomy zapowiedział się niespodziewanie. Oczywiście poinformowałbym panią o tej wizycie, ale wiadomość przyszła naprawdę niespodziewanie. Nie chciałem pani niepotrzebnie przeszkadzać, już i tak ma pani zawsze dużo zajęć.Zwykle wystarczało tego rodzaju powołanie się na pracę, by na powrót usposobić ją przychylnie. No bo praca była jej żywiołem! Zwłaszcza że panna Preussler uważała za nią nie tylko prowadzenie pensjonatu, w którym tylko jeden z trzech pokoi był zajęty przez stałego gościa, ale również pogoń za najdrobniejszym pyłkiem, za każdą drobinką brudu, które śmiały wtargnąć do tej świątyni. Jednak nie dziś. Wręcz przeciwnie, nagle wydała się nieco zirytowana lub nawet urażona. Oderwała na chwilę wzrok od twarzy profesora i zerknęła na telegram, który leżał na biurku wprawdzie otwarty, jednak zapisaną stroną do dołu. Przez tę krótką chwilę Mogens mógł wyczytać w jej oczach, że doskonale znała treść wiadomości. Oczywiście, że ją znała. A czegóż się spodziewał? Prawdopodobnie znała ją już przed nim. Thompson było niewielką miejscowością, w której wszyscy wiedzieli o wszystkim i w której nie zdarzało się nic, co by nie trafiło natychmiast do wiadomości ogółu. Mimo to zirytował się, gdy uświadomił sobie, że panna Preussler nie uszanowała tajemnicy korespondencji. Musiał zebrać wszystkie swoje siły, by nie przywołać swojej gospodyni do porządku w ostrych słowach. Jednak uśmiechnął się tylko i uczynił znikomy ruch, który ona mogła odczytać jako wzruszenie ramionami albo co tam jeszcze chciała. Po upływie następnej sekundy w oczach panny Preussler znów pojawił się drwiący uśmiech i znów uniosła palec wskazujący, by nim kokieteryjnie pogrozić.
– Ależ drogi panie profesorze, czy okłamywanie starej przyjaciółki miałoby być dowodem dobrego wychowania?
Mogens już miał na końcu języka, że w całym tym przydługim zdaniu jedynym prawdziwym słowem było „stara”. Powstrzymał się jednak, bo rzeczywiście był dobrze wychowany. Poza tym nie byłoby zbyt rozsądnym narażać się pannie Preussler tak całkiem otwarcie, a przynajmniej zanim się dowie, kim właściwie jest tajemniczy gość i czego chce. Dlatego i nie odpowiedział. Panna Preussler najwyraźniej nie była skłonna tak szybko się poddać, co Mogensa bynajmniej nie zdziwiło. Jeśli coś, nawet wbrew własnej woli, podziwiał w swojej gospodyni, to właśnie wytrwałość. Od pierwszego dnia panna Preussler nie pozostawiała wątpliwości, że spróbuje wszystkiego, by zwabić kiedyś tego przystojnego, dobrze zbudowanego pensjonariusza do swojego miękkiego łóżka i swoich zapewne jeszcze miększych objęć. Już sama myśl o tym przyprawiała Mogensa o zimne dreszcze. Ale miękkość objęcia, którą jej przypisywał, nie polegała bynajmniej na jej alabastrowej skórze czy łagodnym sposobie bycia, lecz raczej na tych kilku zbędnych kilogramach, które przez te lata zdążyły się nagromadzić. Mogens nigdy nie pytał ją o wiek, wiedząc, że doprowadziłoby to do wytworzenia między nimi poufałości, której chciał przecież uniknąć. Szacował jednak, że gdyby się w młodości dobrze postarała, mogłaby być jego matką.A jednak niezaprzeczalnie miało też swoje dobre strony to, by nie odrzucać w sposób nazbyt zdecydowany zalotów panny Preussler. Czasami wprawdzie wyjątkowo działała mu na nerwy, z drugiej strony jednak matkowała mu w sposób niemalże wzruszający, co znajdowało wyraz w dodatkowym kawałku ciasta w niedzielę, w szczególnie dużej porcji mięsa na talerzu czy też zawsze napełnionym koszu z drewnem na opał koło kominka – a wszystko to były rzeczy, o których inni goście pensjonatu nie śmieli ma­rzyć. Panna Preussler, mimo że sama gorliwa protestantka, pogodziła się nawet z jego radykalnym nastawieniem do Kościoła. Nie pochwalała ateusza, lecz milcząco akceptowała. Już sama ta okoliczność wskazywała jednoznacznie, że zagubiona w chaosie swoich uczuć panna Preussler beznadziejnie zakochała się w Mogensie.
On natomiast... Nie uważał może panny Preussler za odpychającą, jednak nie był od tego daleki. Wiedział, że jej uczucia do niego są prawdziwe i nawet próbował raz czy dwa wzbudzić w sobie do niej choć nutkę sympatii, lecz bez powodzenia. Z kolei fakt, że mimo wszystko czerpał korzyści z jej zalotów, doprowadzał profesora nie tylko do permanentnych wyrzutów sumienia, ale niekiedy i do tego, że sam sobą pogardzał. To z kolei tylko jeszcze potęgowało w nim niechęć do panny Preussler. Ludzie są doprawdy skomplikowanymi istotami...
– Panno Preussler – zaczął, zastanawiając się, jak wyprosić ją w możliwie najbardziej dyplomatyczny sposób, czyli taki, aby nie odbiło się to na jakości następnego posiłku. – Nie sądzę, żeby...
Gospodyni niespodziewanie dała mu nieco czasu do namysłu. Jej przenikliwy wzrok odkrył bowiem bezwstydnego intruza w świątyni czystości, w jaką zamieniła swój dom – resztki popiołu, które wcześniej wypadły z kominka. Nie zwracając zupełnie uwagi na rozpoczęte przez Mogensa zdanie, obróciła się wokół własnej osi i zrobiła skomplikowany, ociężały piruet, równocześnie przykucając. W oczach VanAndta wyglądało to tak, jakby nagle się rozpłynęła, po czym zakrzepła ponownie w postaci małej, rozległej figury. Z ogromną zręcznością, którą można wytłumaczyć jedynie wytrwałymi ćwiczeniami praktykowanymi przez całe życie, wyciągnęła z kieszeni fartucha szmatkę do kurzu i w oka­mgnieniu starła mikroskopijny pyłek z podłogi, po czym obdarzyła Mogensa tak promiennym uśmiechem, że urwane w pół słowa nagany dosłownie uwięzły mu w gardle.
– Tak, drogi panie profesorze? – spytała. – Chciał pan coś powiedzieć?
– Nie – wymamrotał VanAndt. – Nie... nic.
– Nie wierzę panu – odpowiedziała jednak panna Preus­sler. Nagle, bez żadnego wcześniejszego sygnału, zrobiła się bardzo poważna. Postąpiła krok w stronę swego ulubionego gościa, cofnęła głowę, by móc spojrzeć na niego z większej perspektywy i... podeszła jeszcze bliżej. Jej oczy przybrały taki wyraz, że cała armia dzwonów w głowie Mogensa zaczęła bić na alarm. Wzniósł gorące modły do nieba, by panna Preussler nie obrała sobie właśnie tego momentu na zmianę taktyki i nie przypuściła ataku na jego twierdzę udawanej cnotliwości. Gdyby to tylko było możliwe, odsunąłby się od niej, ale stał już przyparty plecami do drzwi.
– Wiem, rzeczywiście może nie jest to odpowiedni moment na rozpoczęcie tej rozmowy, profesorze – zaczęła panna Preussler. Mogens w myślach mógł jej tylko przyznać rację. Ten moment rzeczywiście nie był odpowiedni bez względu na to, co chciała mu powiedzieć. – Niestety nie po to tu przyszłam, by dowiedzieć się, co jest w tym telegramie. Jestem... trochę przestraszona, jeśli mam być szczera.
– Tak? – spytał Mogens szorstko.
– Profesorze, będę z panem całkiem szczera – ciągnęła gospodyni. Podeszła jeszcze bliżej. Jej ciężkie piersi prawie dotknęły Mogensa, teraz mógł poczuć, że dopiero co skro­piła się perfumami. Ich zapach był duszący, na szczęście lekko zwietrzały. – Mieszka pan u mnie ponad cztery lata. Już od pierwszego dnia był pan dla mnie kimś znacznie więcej, niż tylko zwykłym gościem. Przyznanie się do tego przychodzi mi z niejakim trudem, ale prawda jest taka, że czuję pewną... sympatię...
– Oczywiście zauważyłem to, panno Preussler – wszedł jej w słowo, pytając się równocześnie w duchu, czy nie popełnia właśnie poważnego błędu. – Chodzi tylko o to, że...
– Chyba nie zamierza pan opuścić naszego Thompson? – przerwała mu gospodyni. Jej słowom towarzyszył ciężki oddech świadczący o tym, że zadanie pytania przyszło pannie Preussler z ogromnym trudem. – To znaczy oczywiście zdaję sobie sprawę z tego, że ktoś pańskiego pokroju i z pańskim wykształceniem nie może wiele osiągnąć na uniwersytecie takim jak nasz. To tylko mały wydział, na którym z pewnością nie prowadzi się badań na światowym poziomie. Jednak to miasteczko ma również swoje niezaprzeczalne zalety. Życie biegnie utartymi ścieżkami, kobiety nawet po zmierzchu mogą same bez obaw wyjść na ulicę.
Mogens zastanawiał się, ile jeszcze nonsensownych argumentów przytoczy panna Preussler na korzyść tej podłej dziury. Jedno było dla niego pewne – zaszło coś bardzo osobliwego, z czym panna Preussler z pewnością się nie liczyła, a co niezmiernie ją przestraszyło. Podczas gdy przytaczała najbardziej chybione argumenty na rzecz miasteczka Thompson, słowa jej miały skutek wręcz odwrotny do zamierzonego. W jednej chwili Mogens uświadomił sobie z dużo większą wyrazistością niż kiedykolwiek wcześniej przez te cztery minione lata, jak beznadziejne po­łożenie zgotował mu los. Do tej pory z większym lub mniejszym powodzeniem wmawiał sobie, że ma tutaj właściwie wszystko, co mu do życia potrzebne. Teraz jednak zdał sobie nagle sprawę, że przeżycie i prawdziwe życie to nie są jednak synonimy. Uświadomił sobie również, że właściwie był zdecydowany przyjąć ofertę z telegramu, cokolwiek by ona oznaczała.
Jego myśli powędrowały do tej zamierzchłej ery sprzed kilku lat, gdy jego świetlana przyszłość była widoczna jak na dłoni. Obronił tytuł doktora na Harvardzie jako jeden z trzech najlepszych na roku, co wówczas nikogo nie zdziwiło. Aż po wieczór, kiedy świętował obronę doktoratu, wydawało się jasne, że czeka go znakomita kariera. Lecz ten jeden jedyny wieczór, ba, jeden jedyny moment tego wieczoru zmienił wszystko. Mogensa kusiło, by winę za to przypisać tylko i wyłącznie losowi. Ale tak naprawdę to on popełnił błąd, poważny, niewybaczalny błąd, choć na pewno nie tak wielki, by pokutować całe wieki.
– ...wszystko to jest dla mnie jasne – powiedziała nagle panna Preussler. Mogens wystraszył się, a dopiero po chwili uświadomił sobie, że przez cały ten czas nie przestawała mówić, tylko on w ogóle nie słuchał. – Ale mam nadzieję... to znaczy, być może... mógłby pan rozważyć nadanie naszym stosunkom nieco... bardziej osobistego charakteru. Wiem, że jestem starsza od pana i oczywiście w sensie fizycznym nie mogę równać się z tymi młodymi damami, które odwiedza pan od czasu do czasu w stolicy naszego hrabstwa, ale być może warto byłoby jednak spróbować.
Zamilkła wyczerpana i równocześnie pełna obaw. W końcu zwierzyła mu się, w dodatku w sposób więcej niż jednoznaczny. Mogens nie mógł już więc udawać, że nie do­myśla się prawdziwych uczuć swej gospodyni, i poczuł się z tym bardzo niepewnie. Zwłaszcza to, że panna Preussler wiedziała o jego sporadycznych wizytach w stolicy hrabstwa, jak również znała ich cel, wprawiło go w wielkie zakłopota­nie. Ale jeszcze bardziej zszokowała profesora reszta jej wypowiedzi. Jej słowa w sposób piorunujący i nieodwracalny przerwały mozolnie utrzymywane status quo ich stosunków.
W przyszłości wszystko stałoby się jeszcze bardziej skomplikowane, być może wręcz nie do zniesienia. „Historia lubi się powtarzać” – pomyślał zasmucony. A jak mało kto wiedział, że kilka nieprzemyślanych słów czasem wystarcza, by jasno zaplanowana przyszłość stała się czarną otchłanią pełną niewiadomych...
– Jest pan zszokowany, prawda? – spytała panna Preussler, gdy nie odpowiadał przez dalszych kilka sekund. Sprawiała wrażenie przygnębionej i nie mniej zakłopotanej od Mogensa. – Nie powinnam była tego mówić. Proszę mi wybaczyć. Jestem starą, głupią kobietą, która...
– Panno Preussler – przerwał jej – to nie o to chodzi.
Włożył wiele wysiłku w to, by jego głos brzmiał możliwie spokojnie i łagodnie. Potem zaś zrobił coś, czego nie powinien był robić i czego unikał przez ostatnie cztery lata – wyciągnął rękę i delikatnie dotknął ramienia gospodyni. Pod wpływem dotyku przeszły ją ciarki, a Mogens stwierdził z niejakim zaskoczeniem, że skóra tej niemłodej kobiety rzeczywiście jest bardzo miękka i przyjemna w dotyku.
– Cieszę się, że pani to powiedziała – stwierdził. – Oczywiście pani uczucia nie były dla mnie tajemnicą. Zapewniam panią, że również pani nie jest mi obojętna. Chodzi tylko o to, że... że jest coś, czego pani o mnie nie wie.
– Ależ to dla mnie oczywiste, panie profesorze!
– Doprawdy? – spytał Mogens zaskoczony. Jego ręka prawie bezwiednie zsunęła się z ramienia panny Preussler.
– Naprawdę pan myślał, że nie wiedziałam, że człowiek z pańskim wykształceniem musi mieć jakiś ważki powód, by zaszyć się w miasteczku takim jak Thompson? – spytała gospodyni. – Z pewnością nie bez przyczyny nie naucza pan na którymś z większych uniwersytetów, gdzie moim zdaniem jest pana miejsce. Ale proszę się nie martwić. Jeśli nie chce pan na ten temat rozmawiać, zaakceptuję to. Nigdy nie będę poruszać tej kwestii.
Ledwie to powiedziała, przed dom zajechał samochód. Hałas nie był zbyt głośny, ponieważ Mogens zamknął okna, by zatrzymać ciepło z kominka. Podniósł głowę i spojrzał w kierunku, z którego dochodził warkot. W tym samym momencie zgasły niespokojne ogniki w oczach panny Preussler. Pojęła chyba, że magia chwili prysła i taki moment może się już nigdy nie powtórzyć. Profesor odetchnął z ulgą, równocześnie jednak było mu ogromnie żal swojej gospodyni. Panna Preussler westchnęła, odwróciła się i podeszła do okna, by sprawdzić, co się dzieje.
– To zapewne pański gość – oznajmiła. Po chwili dodała lekko zmienionym głosem: – Trzeba przyznać, że jeździ dość kosztownym wozem. Otworzę mu drzwi. – Szybkim krokiem wyszła z pokoju, a Mogens zbliżył się do okna. Odległość, w jakiej się minęli, tym razem była aż przesadnie duża.
Mogens nie mógł dojrzeć mężczyzny, z którym rozmawiała panna Preussler, ponieważ właśnie w tym momencie zniknął mu z pola widzenia. Profesor zdążył jedynie dostrzec smukłą postać w eleganckim garniturze. Co do samochodu panna Preussler miała w zupełności rację – był bardzo duży, bardzo elegancki i przede wszystkim bardzo kosztowny. Granatowy buick z kremowym dachem, złożonym mimo niskiej temperatury, białymi paskami na oponach oraz skórzanymi siedzeniami. Taki wóz musiał kosztować więcej, niż Mogens zarobił przez ostatnie dwa lata. Nadawca tajemniczego telegramu zaczął go intrygować coraz bardziej. Nic więc dziwnego, że z trudem się opanował, by nie wybiec swojemu gościowi naprzeciw. Zamiast tego tylko uchylił drzwi. Usłyszał, jak panna Preussler rozmawia z przybyszem na dole w sieni. Jak na jego gust mówiła z nim o wiele za długo i tonem zbyt poufałym. Potem rozległy się szybkie kroki na schodach. Mogens prędko i bezgłośnie domknął drzwi, po czym wrócił do swojego fotela. Ledwo usiadł, a już rozległo się kołatanie. Założył nogę na nogę, jeszcze raz wygładził fałdy ubrania i zawołał pewnym głosem:
– Proszę.
Siedział tyłem do wejścia i na odgłos otwieranych drzwi świadomie nie od razu się odwrócił. Ktoś wszedł, po czym dziwnie Mogensowi znajomy głos zapytał:
– Profesor VanAndt? Mogens VanAndt?
– Tak, to ja – odpowiedział i powoli się odwrócił. – Czym mogę panu...
Poczuł, jak krew odpływa mu z głowy. Przez chwilę nie mógł złapać tchu.
– Jonathan!
Przed Mogensem stało jego przeznaczenie. Człowiek, z którego winy gnił w tej zapomnianej przez Boga i ludzi dziurze, zamiast prowadzić życie w uznaniu i dostatku, na jaki zasługiwał. Jego osobisty demon zemsty.
Zmienił się. Przez minione dziewięć lat trochę przytył, a czas odcisnął na jego twarzy swoje piętno. Był przedwcześnie postarzały, oczy miał podkrążone, a cerę na policzkach, mimo niedawnego golenia, wyraźnie poszarzałą. Mimo drogiego garnituru sprawiał mizerne wrażenie. Nie było jednak żadnych wątpliwości – stał przed nim człowiek, którym najbardziej w świecie pogardzał i którego twarzy miał nadzieję już nigdy nie ujrzeć: doktor Jonathan Graves.
– Miło, że pamiętasz jeszcze moje imię, Mogensie – odezwał się z uśmiechem. Zrobił krok do przodu i zatrzasnął nogą drzwi. – Obawiałem się, że mogłeś mnie zapomnieć, w końcu minęło sporo lat.
VanAndt wpatrywał się w niego szeroko otwartymi oczyma. Tak mocno zacisnął dłonie na poręczach leciwego fotela, że drewno aż jęknęło. Chciał coś powiedzieć, ale głos uwiązł mu w gardle. Poza tym w jego głowie panował taki chaos, że Mogensowi dosłownie brakowało słów. Widok Gravesa oszołomił go jak uderzenie w twarz.
Ten tymczasem podszedł bliżej, stanął przed fotelem profesora i uśmiechając się ironicznie, powiedział:
– Ależ bez przesady, mój drogi. Rozumiem, że cieszysz się na mój widok, ale twój entuzjazm jest prawie krępujący.
– Czego... czego chcesz? – zachrypiał Mogens, sam siebie strasząc barwą własnego głosu.
– Ależ Mogens, stary przyjacielu – uśmiechnął się szyderczo Graves – dostałeś chyba mój telegram, prawda? Inaczej mógłbyś być rzeczywiście niemile zaskoczony. Chociaż z drugiej strony nie ma to już żadnego znaczenia. Ważne, że zastałem cię w domu. – Cofnął się o krok, rozglądnął bezceremonialnie po pokoju i przesadnie ostentacyjnym gestem sięgnął po leżący na stole telegram. – Najwyraźniej zapomniałeś tylko o godzinie. Ten sam roztrzepany naukowiec co dawniej.
– Czego... chcesz... Jonathanie? – ponownie wydusił z siebie Mogens. Wypowiedzenie każdego z tych słów stanowiło dla niego ogromny wysiłek. Nadal siedział bez ruchu, bolały go napięte mięśnie i nie był już nawet w stanie pojąć własnych reakcji. – Przyjechałeś tutaj, żeby rozkoszować się swoim tryumfem?
W tych słowach nie było gniewu ani rozgoryczenia. Nawet w jego własnych uszach zabrzmiały banalnie i tanio jak cytat z którejś z powieści tak chętnie czytanych przez pannę Preussler. Kilka i on pobieżnie przewertował, starając się bezskutecznie rozgryźć tajemnicę fascynacji gospodyni. Wolał jednak to, niż poufały ton swojego rozmówcy, do którego sam zniżać się nie zamierzał.
– Czyżbyś nie przeczytał mojego telegramu, profesorze? – spytał Graves, udając zdziwienie i unosząc brwi.
– Owszem, przeczytałem – odparł Mogens. – Pytam po raz trzeci: czego chcesz?
Gość nagle stał się poważny. Przysunął sobie krzesło i usiadł nieproszony.
– Dobrze Mogens, skończmy z tym teatrzykiem. Potrafię sobie wyobrazić, jak się czujesz, i słowo ci daję, że ja również byłem pełen obaw, ale mamy to już za sobą, prawda? Wcale niczego nie mieli za sobą! W myślach i uczuciach
Mogensa nadal panował nieopisany chaos, jednak niewiel­ka cząstka jego świadomości pozostała zupełnie spokojna, i to właśnie ta cząstka profesora VanAndta już zupełnie nie była w stanie pojąć jego własnych reakcji. Mogens ufał, że stopniowo znów odzyska równowagę ducha, gdy minie pierwszy strach spowodowany niespodziewanym pojawieniem się Gravesa. Jednak chaos w jego głowie nie ustępował, co więcej – zdawał się rosnąć, jakby w samym widoku najmniej oczekiwanego gościa było coś hipnotyzującego. Mogens nigdy nie należał do ludzi agresywnych, wręcz brzydził się przemocą. Teraz jednak był szczęśliwy, że strach go sparaliżował – w przeciwnym razie pewnie rzuciłby się na Gravesa z gołymi rękami. I nie mógł zrobić nic innego, jak tylko siedzieć i wpatrywać się w człowieka, który zniszczył jego życie. W normalnych okolicznościach widok przybysza zapewne by go zdziwił, ponieważ był nad wyraz osobliwy. Nosił eleganckie, żeby nie powiedzieć – wytworne ubranie. Same buty musiały kosztować więcej niż wszystko, co Mogens miał na sobie. Były wyglansowane na połysk, kanty spodni ostre niczym brzytwa, a na klapach jego modnej dwurzędowej marynarki nie spoczywał nawet najdrobniejszy pyłek. Kosztowny łańcuszek od zegarka zdobił kamizelkę. Miał na sobie drogi jedwabny krawat ze spinką przyozdobioną rubinem wielkości paznokcia, i to raczej prawdziwym. Jednak nie sam garnitur zaskoczył profesora. Jonat­han zawsze był nadętym lalusiem i uwielbiał obnosić się ze swoim bogactwem. Mogensa przestraszył sam Graves. Nie potrafił ująć w słowa swoich emocji, ale gdyby to zrobił, powiedziałby zapewne, że ma wrażenie, jakby patrzył na coś fałszywego, nienaturalnego i zwyrodniałego. Starał się choć trochę uspokoić. Do jego duszy, obok sprzecznych uczuć wywołanych widokiem Gravesa, powoli wkradał się narastający gniew na siebie samego. Jego reakcja była nie tylko niestosowna, ale wręcz niegodna naukowca. Przecież nauczył się postrzegać rzeczy takimi, jakie są, i opierać swoje stanowisko na faktach, nie na emocjach. Natomiast widok Gravesa wywołał w nim jedynie emocje – głównie zaś wstręt i odrazę. Gdy Mogens to sobie uświadomił, jego gniew natychmiast się ulotnił. Poczuł, jak napięte mięśnie rozluźniają się, a szalejące tętno znów powraca do normy. Może dlatego, że pojął, co zaszło w jego wnętrzu. Jonathan Graves nigdy nie należał do osób przyjemnych, jednak reakcja profesora była krzywdząca nawet w stosunku do niego. Najwyraźniej nie potrafił już obiektywnie spojrzeć na Gravesa. Przez ostatnie dziewięć lat z lepszym bądź gorszym skutkiem próbował wymazać z pamięci zarówno jego nazwisko, jak i sam fakt istnienia Gravesa. Teraz zdał sobie sprawę z marnego efektu tych prób. Nigdy nie zapomniał, nawet na chwilę. Wręcz przeciwnie. Jakaś jego część obwiniała Gravesa za każde rozczarowanie, każdą chwilę frustracji, każdy dzień rozgoryczenia, z jakimi przyszło mu się zmierzyć w ciągu tej dziewięcioletniej wieczności. Dlatego nie potrafił w nim już dostrzec istoty ludzkiej. Głośno zaczerpnął tchu, świadomie i bardzo powoli rozluźnił uścisk dłoni na poręczach i spojrzał Gravesowi prosto w oczy, czego jeszcze przed kilkoma sekundami nie
był w stanie uczynić.
– Pytam cię jeszcze raz, Jonathanie: czego tu chcesz?
– To powoli staje się nudne, Mogensie – westchnął tamten. – Czytałeś przecież mój telegram, prawda? Zdawało mi się, że był dość jednoznaczny. Jestem tu po to, by zaproponować ci posadę.
–Ty?! – wykrzyknął Mogens, mimo że wcześniej zdawał się całkowicie nad sobą panować. Wprawdzie szczegóły umyślnie były w telegramie przedstawione dość mgliście, jednak jego wymowa nie pozostawiała wątpliwości. Ale że to Graves – właśnie Graves – proponował mu posadę, to było wręcz groteskowe!
– Dlaczego nie? – Gość musiał wyczuć histeryczny ton jego głosu, ale po prostu go zignorował. W tym względzie ani trochę się nie zmienił przez minione lata. Był i pozo­stał najbardziej bezczelnym człowiekiem, jakiego Mogens znał. – Jeśli istnieje ktokolwiek, mój drogi, kto naprawdę zna twoje możliwości, to jestem to właśnie ja. Nie chcesz mi chyba wmówić, że w tym zapomnianym przez Boga i ludzi gniazdku znalazłeś posadę, która odpowiada twoim ambicjom?
– Ja już mam posadę – odpowiedział Mogens chłodno. – Dziękuję.
– Ależ przestań! – Graves wydał z siebie nieokreślony odgłos, który w uszach profesora zabrzmiał bardzo nieprzyjemnie. – Znamy się naprawdę wystarczająco długo. Doprawdy, nie musimy niczego przed sobą udawać! Miałem problemy z odnalezieniem tej dziury na mapie, a jeszcze więcej proble­mów z uwierzeniem, że istnieje tu uniwersytet!
– Zapewniam cię, że istnieje – odparł VanAndt.
– Tak, wiem, grożąca zawaleniem rudera, która niechybnie runie przy najbliższym podmuchu wiatru. – Graves ponownie wydał nieprzyjemny odgłos. – Najbardziej aktualna książka w bibliotece liczy sobie pół wieku, a niektórzy spośród twoich tak zwanych studentów są starsi od ciebie! – Potrząsnął głową rozgniewany. – Z trudem udaje ci się utrzymać z przeglądania zakurzonych papierów, które nikogo nie interesują. I to gdzie? W ciemnej piwnicy bez okien. Twoja pensja ledwie starcza na opłacenie tego żałosnego mieszkania, w dodatku nie otrzymujesz jej regularnie. Jesteś tutaj pogrzebany żywcem, Mogensie. Czasami nawet zastanawiasz się, czy może nie zauważyłeś, że jesteś już martwy. – Znów wydał ten nieprzyjemny, nieprzyzwoity wręcz odgłos, po czym, sięgnąwszy ręką do kieszeni kurtki, wyjął z niej srebrną papierośnicę. Mogens dopiero teraz zauważył, że nadal miał na sobie obcisłe rękawiczki z czarnej skóry. – Chyba niewiele minąłem się z prawdą? Czy może o czymś zapomniałem... Ach tak, zatrudnili cię, uczonego wielkiego kalibru, tylko dla podniesienia splendoru uniwersytetu. No i rzecz jasna, byłeś tani.
– Widzę, że dobrze cię poinformowano, Jonathanie – powiedział VanAndt posępnie. Zaprzeczanie tym słowom nie miało najmniejszego sensu. Byłoby wręcz śmieszne. Nie tylko ze względu na Gravesa, ale również samego siebie. Na tak precyzyjny i brutalny opis sytuacji Mogens sam nie potrafiłby się zdobyć. Palce w rękawiczkach otworzyły papierośnicę, wyjęły z niej papierosa oraz kosztowną szylkretową cygarniczkę i na powrót zatrzasnęły wieczko. Przez krótką chwilę Mogens miał kłopoty z nadążeniem za słowami swojego rozmówcy. Widok, który ukazał się jego oczom, zbił go z tropu, choć równocześnie zafascynował. Palce Gravesa poruszały się bardzo zwinnie, ba, nienaturalnie zwinnie, w sposób, którego nawet nie potrafiłby dokładnie opisać. Ruchy jego były szybkie, płynne, pozornie od siebie niezależne, jednak następowały po sobie według jakiegoś schematu. Profesor miał wrażenie, że ręce Gravesa nie są poddanymi jego ciała, a raczej niezależnie myślącymi istotami, które nie do końca podlegały woli właściciela, lecz zdawały się uprzedzać jego zamiary.
– Oczywiście zasięgnąłem odpowiednich informacji – odpowiedział Graves drwiąco. Jego ręce umieściły papierośnicę z powrotem w kieszeni kurtki i tym samym lekkim ruchem wyczarowały złotą zapalniczkę. – Nie zwykłem przemierzać dwóch i pół tysiąca mil bez wcześniejszego przygotowania. – Otworzył zapalniczkę.
Mogens poczuł słaby zapach benzyny i powiedział szybko:
– Proszę, nie. Nie znoszę zapachu dymu.
Niewzruszony Graves zbliżył końcówkę papierosa do ognia i mocno się zaciągnął.
– Nie będziesz musiał go długo znosić – oznajmił, podczas gdy jego twarz powoli znikała za zasłoną gęstego siwego dymu, który wypuszczał ustami i przez nozdrza. – Jeśli dojdziemy do porozumienia, w co w gruncie rzeczy nie wątpię, jako że nadal uważam cię za bardzo mądrego człowieka, możesz już dziś opuścić tę nędzną dziurę i tutejszą tak zwaną uczelnię.
Mogens spoglądał z dezaprobatą na żarzącego się papierosa w kąciku ust rozmówcy – właściwie tylko po to, by nie musieć dłużej znosić widoku jego rąk. Po chwili jednak nie był wcale pewien, czy ręce nie byłyby jednak lepsze. Z ust i nozdrzy Gravesa wciąż buchał ciemnoszary dym o zawiesistej konsystencji, leniwie rozprzestrzeniając się i bardzo powoli opadając na podłogę, by tu – mniej więcej na wysokości kolan gościa – zostać zassanym przez ciąg powietrza z kominka. Mogens zauważył, że dym nie ulatywał do góry i właściwie nie wyglądał jak dym z papierosa. Miał raczej wrażenie, że Graves wydziela dziwaczny śluz, który skapuje z jego ust i dziurek nosa.
– Zainteresowany? – spytał Graves.
– Tak jak powiedziałem: ja już mam posadę – odparł Mogens szorstko.
Gość chciał zacząć go przekonywać, ale w tym samym momencie rozległo się pukanie do drzwi i zanim Mogens zdążył zareagować, do pokoju wkroczyła panna Preussler. Szła niepewnym krokiem, zapewne dlatego, że balansowała z tacą, na której stał imbryk w towarzystwie delikatnych porcelanowych filiżanek. W dodatku gospodyni poruszała się w dość skomplikowanej pozie – pochylona do przodu i na bok, tak by móc łokciem nacisnąć klamkę. Porcelana na tacy zabrzęczała cicho. Mogens był zbyt daleko, aby w porę wstać i jej pomóc, natomiast Graves, który siedział bliżej, ani drgnął. Zmarszczył tylko czoło z dezaprobatą i śledził pannę Preussler, gdy ta, kuśtykając, przeszła obok niego. Wyglądała na szczęśliwą, że zaraz postawi tacę w nienaruszonym stanie na stole.
– Pomyślałam, że panowie życzyliby sobie czegoś orzeźwiającego – rzekła z ulgą. – Doskonała angielska herbata oraz kilka placuszków cynamonowych własnej roboty. Pan za nimi tak przepada, nieprawdaż, profesorze?
Mogens ponownie rzucił okiem na tacę i zauważył najlepszy serwis panny Preussler – porcelana miśnieńska importowana z Europy, zapewne jedyna wartościowa rzecz w tym domu. Strzegła jej jak oka w głowie. Podawała w niej najwyżej w Boże Narodzenie i w dniu 4 Lipca. Obok filiżanek stał talerz z lukrowanymi placuszkami w kształcie gwiazdek. I jeszcze jedno – VanAndt zauważył swoją pomyłkę – na tacy były nie dwie, lecz trzy filiżanki.
– Lepiej rozmawia się przy dobrej herbacie – stwierdziła gospodyni.
– To bardzo miło z pani strony – powiedział Mogens, po czym, wskazując na Gravesa, dodał: – Jeśli mogę przedstawić, doktor Jonathan Graves, dawny kolega. Panna Preussler, moja gospodyni.
Graves skinął głową bez słowa. Panna Preussler uśmiechnęła się, ale zaraz potem zamarła, gdy zobaczyła papierosa w kąciku ust gościa. W jej domu panował surowy zakaz palenia, bo popiół z papierosów należał do najbrudniejszych rzeczy, jakie tylko była w stanie sobie wyobrazić. Już zamierzała grzecznie, jednak wyraźnie uświadomić gościowi Mogensa, że popełnia właśnie wielkie faux pas, gdy nagle stało się coś dziwnego. Podczas gdy Graves nadal wbijał w nią swoje zimne, nabiegłe krwią oczy, Mogens obserwował, jak topnieje gniew panny Preussler. W jej spojrzeniu pojawiło się coś, co uznałby za strach, gdyby umiał określić jego źródło. Nie odsunęła się od Gravesa, przybrała jednak taką pozę, jakby chciała to zrobić. Niedomknięte przez gospodynię drzwi znów się poruszyły, jakby samoistnie, i do pokoju weszła smoliście czarna, pełna wdzięku kotka – jedyne czworonożne stworzenie, które panna Preussler nie tylko tolerowała, ale wręcz ubóstwiała. Nie trzeba dodawać, że był to prawdopodobnie najczystszy kot w kraju, o ile nie na świecie, i że w całym swoim życiu nie widział ani jednej pchły.
– Ależ Kleopatro! – zawołała panna Preussler. Odwróciła się energicznie, szczęśliwa, że nie musi patrzeć na osobliwego gościa Mogensa. – Kto ci pozwolił tu wchodzić? Wiesz przecież, że nie masz czego szukać w pokojach gości.
– Proszę ją wpuścić, panno Preussler – powiedział VanAndt. – Wcale mi nie przeszkadza.
Istotnie, bardzo lubił Kleopatrę. Często odwiedzała go, czego panna Preussler nie mogła nie wiedzieć. Gdy więc wyciągnął rękę do kotki, natychmiast do niego podeszła i mrucząc, zaczęła ocierać się o jego łydkę. Gospodyni zmarszczyła czoło zamyślona. Być może widok ten uświadomił jej coś, z czego do tej pory nie zdawała sobie sprawy. Po kilku chwilach zmusiła się do oderwania wzroku od kotki i znów spojrzała niepewnie na Gravesa. Mogens zrozumiał, że miała trudności ze sklasyfikowaniem osobliwego gościa, pewne jednak było, że nie przypadł jej do gustu. Dlaczego właściwie miałaby mieć inne odczucia niż on sam?
– To bardzo miłe z pani strony, panno Preussler – powiedział raz jeszcze. – Bardzo pani dziękuję.
Graves nadal milczał uparcie, podczas gdy spojrzenie gospodyni błądziło coraz niespokojniej między trzema filiżankami na tacy, jego twarzą a obliczem Mogensa. Czekała na zaproszenie do pozostania, choć VanAndt jednoznacznie chciał się jej pozbyć. Przyzwoitość nakazywała więc zostawić obu uczonych samych, ale ciekawość brała górę, poza tym była zdecydowana walczyć o swojego profesora.
„Może by tak – pomyślał Mogens – pozostawić decyzję losowi i zdać się na pannę Preussler”. Nie miał najmniejszej ochoty odbywać rzeczowej roz­mowy z Gravesem ani nawet zastanawiać się, z czym ten przyjechał.
Nieoczekiwanie to Kleopatra wzięła decyzję na siebie. Do tej pory ocierała się, mrucząc, o nogi Mogensa, lecz teraz odwróciła głowę i bardzo uważnie spojrzała w górę na Gravesa. Nagle jej zachowanie zmieniło się diametralnie. Wygięła grzbiet, nastroszyła sierść na karku, a ogon, który do tej pory sterczał przyjaźnie, zaczął kołysać się nerwowo. Jonathan Graves widocznie nie zaskarbił sobie sympatii zwierzęcia. Mogens jednak tylko przez moment odczuł z tego powodu satysfakcję, zaraz bowiem wbrew jednoznacznej mowie ciała kotka ostrożnie, lecz stanowczo podążyła w kierunku gościa. Zaczęła warczeć głębokim, gardłowym głosem, który przypominał raczej odgłos wy­dawany przez psa niż kota.
– Kleopatro? – zdziwiła się panna Preussler. Kotka, inaczej niż zwykle, nie zareagowała na jej głos, lecz podeszła do Gravesa i zaczęła obwąchiwać jego starannie wypolerowane buty. Graves wypuścił w jej stronę chmurę gęstego, śmierdzącego dymu, ale nawet to jej nie spłoszyło. Znów zerknęła w górę, mrużąc załzawione oczy, rozsiadła się w rozkroku na jego stopach i zanieczyściła eleganckie buty potężną porcją cuchnących kocich ekskrementów.
Panna Preussler wydała z siebie brzmiący groteskowo, piskliwy dźwięk i podniosła rękę do ust, by stłumić krzyk, w który ów dźwięk mógłby się przerodzić. Również Mogens otworzył szeroko usta i oczy ze zdziwienia. Przez ułamek sekundy zupełnie nie mógł uwierzyć w to, co zobaczył. Gdyby nie straszliwy odór kocich odchodów, który błyskawicznie wypełnił cały pokój, byłby uwierzył, że cała ta dziwaczna scena to tylko jego halucynacje. Z ust gospodyni wymknął się wreszcie ledwie słyszalny, stłumiony okrzyk. Zamiast do ust, przycisnęła teraz rękę do serca, a jej twarz w jednej chwili zbladła. Lecz Graves nawet nie zmarszczył czoła, jakby takie rzeczy były u niego na porządku dziennym. Spokojnie zaciągnął się dymem z papierosa i wypuścił w powietrze zawiesistą chmurę dymu, strzepując przy tym popiół niby przypadkiem wprost na kotkę. Kleopatra fuknęła ze złością, uskoczyła w bok na sztywnych nogach i wybiegła z pokoju, miaucząc i kwicząc gniewnie. Panna Preussler po raz trzeci wydała przenikliwy okrzyk i wybiegła za nią.
– Niemożliwa osoba – powiedział Graves. – Próbowała już zaciągnąć cię do łóżka?
Mogens nie nadążał za jego słowami. Nadal wpatrywał się w brązową, wydającą przykrą woń maź, która powoli rozpływając się, skapywała z butów Gravesa na dywan. Doktor zdawał się tego nie zauważać. „Gra swoją rolę” – pomyślał Mogens. Nie przychodziło mu do głowy żadne inne wytłumaczenie. Ale co to była za rola? I do czego on zmierzał?
– Co mówiłeś? – wymamrotał oszołomiony profesor. Kosztowało go sporo wysiłku, by oderwać wzrok od butów Jonathana i przenieść spojrzenie na jego twarz. Graves nadal wypuszczał siwy dym. Strużka śliny wyciekała mu z lewego kącika ust, pozostawiając śluzowaty ślad na brodzie, nie zwracał na to jednak uwagi.
– Nieważne – odpowiedział doktor. – Najwyraźniej nie jesteś w nastroju do wspominania ze mną dawnych czasów, pomówmy więc o mojej propozycji. Zainteresowany czy nie?
Mogens na nowo zebrał wszystkie swoje siły, by powstrzymać narastające uczucie wstrętu, jakie Graves w nim wywoływał, i skoncentrować się na powodzie jego wizyty.
– O ile dobrze sobie przypominam, jak do tej pory nie złożyłeś mi żadnej konkretnej oferty, którą mógłbym przyjąć lub odrzucić.
– Wciąż jesteś zwolennikiem okrężnych dróg, mam rację? – spytał Graves, kręcąc głową. – Dobrze, jak chcesz. Jestem tu po to, by zaproponować ci niezwykle interesującą i, nawiasem mówiąc, bardzo lukratywną posadę. Z różnych powodów nie mogę ci teraz zdradzić żadnych szczegółów, ale zapewniam cię, że będziesz bardzo zadowolony. Chodzi o pracę, która stokroć bardziej odpowiada twoim możliwościom i ambicjom niż to, czym się zajmujesz w tej zapyziałej dziurze. No i, jak już wspomniałem, jest dobrze płatna. Wiem, że pieniądze nie mają dla ciebie większego znaczenia, ale nawet człowiek o tak niewielkich potrzebach jak ty na dłuższą metę pragnie czegoś więcej niż to tutaj.
Dwa ostatnie słowa wypowiedział dużo głośniej, z wyraźną odrazą. Wstał, zaciągnął się nerwowo papierosem i rozpoczął przechadzkę po pokoju. Jego ruchy sprawiały wrażenie nierealnych, gestykulował zamaszyście obydwoma rękami, a jego buty zostawiały na dywanie brązowe, śmierdzące plamy.
– To zbyt mało informacji – powiedział Mogens, z trudem panując nad głosem. Coraz trudniej przychodziło mu znoszenie widoku Gravesa. Zapach papierosów zmieszany ze smrodem odchodów Kleopatry spowodował, że profesor zaczął odczuwać mdłości. Przełknął kilka razy ślinę, by po­zbyć się gorzkiego posmaku żółci, który czuł pod językiem, po czym ciągnął dalej: – W końcu oczekujesz ode mnie, żebym porzucił wszystko, co tutaj mam, i ci zaufał. Dlaczego, na miłość boską, miałbym to zrobić? Dlaczego miałbym zaufać właśnie tobie?
Natychmiast pożałował swoich ostatnich słów. Nie chciał okazać Gravesowi, jak silne emocje w nim budził, choć tamten musiał to zauważyć. Pytania Mogensa nie zbiły doktora z tropu, zaprzestał jedynie na chwilę wędrówki tam i z powrotem, by spojrzeć na VanAndta z politowaniem.
– Sprawiasz mi zawód, profesorze. Obrażasz mnie, prawdę powiedziawszy. Czy naprawdę sądzisz, że zadałem sobie trud wielomiesięcznych poszukiwań i przemierzyłem pół kraju tylko po to, by spłatać ci głupiego figla?
Pokręcił głową. Dłoń wetknęła w usta cygarniczkę, a twarz znikła za kłębami siwego, smolistego dymu. Mogens odniósł nieprzyjemne wrażenie, że także włosy Gravesa poruszały się w nienaturalny sposób niczym kłębowisko maleńkich węży.
– Nie wiem, co o tym sądzić – powiedział profesor. – Po tym wszystkim, co między nami zaszło, naprawdę oczekujesz, że ci zaufam?
– W takim razie twoje pytania o prawdziwość moich słów są zbyteczne – odparł Jonathan, uśmiechając się szyderczo. Jego zęby wydały się Mogensowi dużo bardziej krzywe niż do tej pory. Były pokryte żółtymi plamami i więziły coś czarnego, co zajęło miejsce języka i chciało teraz wydostać się z ust. – Mogę ci zdradzić niewiele. Jeśli przyjmiesz moją propozycję i będziesz mi towarzyszył, zrozumiesz, dlaczego udzielam ci tak skąpych informacji. Teraz mogę tylko powiedzieć, że chodzi o projekt badawczy ogromnej wagi. Jeśli odniesiemy sukces, w co nie wątpię, staniesz się sławny i będziesz się cieszył niekwestionowanym uznaniem w kręgach naukowych. O czym tu dłużej myśleć? Jeśli nawet nie zależy ci na tym, by wydostać się z tej dziury, pomyśl przynajmniej o możliwościach, jakie się przed tobą otwierają. Mówię o wielkim odkryciu naukowym. Być może o największym odkryciu od początków nowożytnej archeologii. Zostaniesz zrehabilitowany, gdy twoje nazwisko pojawi się w niezliczonych artykułach i książkach naukowych. Nie wspominając już o pracach historycznych.
– Znalazłeś Arkę Noego? – spytał Mogens. Chciał się zaśmiać, ale głos uwiązł mu w gardle. Nieprzyjemny dźwięk, który wydał, zmroził atmosferę i nawet gdy już przebrzmiał, zdawał się wciąż wisieć w powietrzu.
– Nie – odpowiedział Graves poważnie. – Została znaleziona ponad pięć lat temu.
– To... to był żart.
Gość zignorował go.
– Jesteś zainteresowany? – spytał ponownie.
Mogens zastanawiał się. Długo. Intensywnie. Nie do­szedł jednak do żadnych wniosków. Nie mógł przecież zaufać Gravesowi, nie po tym wszystkim, co ten mu zrobił. Z drugiej jednak strony słowa dawnego znajomego brzmiały niezwykle kusząco i Mogens czuł, że mimo wszystko były prawdziwe.
– Dlaczego ja? – spytał w końcu.
– Potrzebujemy najlepszego – odpowiedział doktor. – To, że zostałeś zepchnięty na boczny tor, woła o pomstę do nieba. Przeszłość nie ma żadnego znaczenia. Człowiek z twoimi możliwościami nie może zaszywać się w takim miejscu. Marnowanie takiego talentu to grzech!
– Twoje współczucie wzrusza mnie do łez – zakpił Mogens.
Lewa, odziana w rękawiczkę ręka Gravesa uczyniła gest wyrażający pogardę.
– Nie przyjechałem tu po to, by prosić cię o wybaczenie, Mogensie – odparł Jonathan. – Nie oczekuję, że jesteś do tego zdolny, nawet jeśli ja ze zrozumiałych względów trochę inaczej postrzegam wydarzenia tamtego wieczoru. Przyjechałem, ponieważ potrzebujemy do naszego projektu dobrego pracownika. Dobrze wiem, na co cię stać, Mogensie. Nie mam zbyt wiele czasu. Przemyśl moją propozycję i podejmij decyzję. Sięgnął do kieszeni kurtki, wyciągnął z niej kopertę i położył ją na stole przed profesorem. Jego rękawiczki zdawały się przy tym pulsować, jakby palce dłoni rozpłynęły się i szukając ujścia, próbowały rozsadzić czarną skórę.
– W tej kopercie jest bilet na pociąg pierwszej klasy do San Francisco. Ponadto pięćset dolarów w gotówce na pokrycie kosztów podróży oraz innych ewentualnych wydatków. Naturalnie jeśli odrzucisz moją propozycję, możesz zatrzymać te pieniądze. Jeśli ją jednak przyjmiesz, na co szczerze liczę, znajdziesz tu jeszcze numer telefonu, pod którym możesz mnie zastać. Gdy zadzwonisz z dworca, każę cię odebrać w ciągu godziny. Wyjął niedopałek papierosa z cygarniczki, rzucił nim celnie w ogień kominka i ruszył bez słowa w stronę drzwi.
– Aha, jeszcze jedno – przypomniał sobie. – Nie będziesz musiał ściśle ze mną współpracować. Nie sądzę, żebyśmy się widywali częściej niż raz czy dwa razy w tygodniu.
Wyszedł, a Mogens wpatrywał się w kopertę jak zahipnotyzowany. Nie wątpił w szczerość Gravesa, nawet jeśli zupełnie nie pojmował motywów jego działania. Jonathan był co prawda najbezwzględniejszym człowiekiem, jakiego znał, ale nie głupcem. Tak infantylny żart po prostu by do niego nie pasował. Poza tym pięćset dolarów to zbyt duża suma, by inwestować ją w zwykły dowcip. To więcej, niż Mogens zarabiał w ciągu trzech miesięcy na tym tak zwanym uniwersytecie i prawie tyle, ile był w stanie odłożyć przez cztery lata dobrowolnego wygnania. Same pieniądze nie liczyły się jednak. Zaprzątały myśli profesora jedynie o tyle, że zdawały się być dowodem szczerych zamiarów Gravesa. O wiele większą wagę przykładał do koperty, która wskazywała wyjście ze ślepego zaułka, w jaki zagnał go los. Nagle ktoś otworzył drzwi. Mogens, nieco wystraszony, odwrócił się błyskawicznie. Jeśli kogokolwiek mógł oczekiwać, to tylko Gravesa, który oznajmi mu, że to wszystko było jednak kolejnym aktem zemsty i niczym więcej. Lecz zamiast niego do pokoju wkroczyła panna Preussler w fartuchu, z cynkowym wiadrem pełnym parujących mydlin i całym pęczkiem ścierek. Nie tracąc czasu na wyjaśnienia, minęła profesora, uklękła i zaczęła szorować jedną z plam, które Graves zostawił na dywanie. Choć odwróciła się plecami do Mogensa, mógł dojrzeć, że była czerwona jak burak ze wstydu.
– Nie ma pan pojęcia profesorze, jak krępująca jest dla mnie ta sytuacja – powiedziała nagle.
– Proszę się nie przejmować – odparł Mogens, ale panna Preussler jakby nie słyszała jego słów.
– Coś tak oburzającego nie spotkało mnie jeszcze nigdy w życiu. Zupełnie nie rozumiem, co się stało Kleopatrze. Proszę mi wierzyć, nigdy wcześniej czegoś takiego nie zrobiła.
W miarę jak panna Preussler szorowała plamy, smród stawał się coraz dotkliwszy. Dziwnym trafem Mogens poczuł nie tylko zapach kocich odchodów, ale i czegoś obcego i zarazem odrażającego, zupełnie jakby Graves pozostawił w pokoju wyziewy zatruwające powietrze. Panna Preussler wykrzywiła twarz ze wstrętem, zanurzyła ścierkę w wodzie i zanim zaczęła dalej szorować, wykręciła ją z przesadną starannością.
– Zupełnie nie rozumiem, co w tego kota wstąpiło – ciągnęła coraz bardziej nerwowo. Tarła plamy z narastającym zapałem, jakby chcąc w ten sposób zetrzeć hańbę, którą okryło jej dom oburzające zachowanie Kleopatry. – Zaraz z rana pójdę z nią do weterynarza i każę gruntownie przebadać.
– Panno Preussler... – przerwał jej Mogens.
Gospodyni przestała zapamiętale szorować plamę, jednak jeszcze przez kilka sekund patrzyła tępo gdzieś w przestrzeń, zanim powoli uniosła głowę i spojrzała bojaźliwie na profesora.
– Proszę nie robić Kleopatrze wyrzutów – powiedział VanAndt. – Na jej miejscu prawdopodobnie zrobiłbym to samo.
Wstał, unikając skupionego spojrzenia panny Preussler, i szybkim krokiem podszedł do okna, by je otworzyć i pozbyć się z pokoju przykrego zapachu. Jego ręka zastygła w połowie drogi do klamki. Jonathan był teraz na ulicy i właśnie wsiadał do swojego kabrioletu. Nie zadał sobie trudu otwarcia drzwi. Niczym gad przepełzł ponad nimi wijącym ruchem i wśliznął się za kierownicę. Zapalił silnik i odjechał, nie zaszczyciwszy Mogensa nawet spojrzeniem.
– Mógłby pan otworzyć okno, profesorze? – poprosiła panna Preussler. – Ten zapach jest nie do zniesienia. Dobry Boże, miną całe miesiące, nim uda mi się go pozbyć. Zupełnie nie rozumiem. Kleopatra musiała zjeść coś nieświeżego. Mogens zacisnął rękę na klamce okna, nadal jednak ociągał się z jego otwarciem. Buick Gravesa dojechał tymczasem do końca ulicy i skręcił. Mimo to profesor miał wrażenie, że coś po nim pozostało, coś, co czyhało tam w dole na ulicy i natychmiast wtargnęłoby do pokoju, gdyby tylko popełnił ten błąd i odważył się uchylić wrota swej twierdzy.
Złudzenie to było jednak całkowicie niedorzeczne, więc Mogens zaraz odpędził dziwaczne wizje. Uświadomiwszy sobie, jaką głupotą jest rozumować w ten sposób, z przesadną siłą szarpnął za klamkę. Do pokoju nie wtargnęło nic poza zimnym powietrzem, najwyżej trochę wilgoci. Pod wpływem powiewu ogień w kominku z trzaskiem strzelił do góry i prawie natychmiast zrobiło się chłodniej. Lodowata fala powietrza wyparła również smród, a przy­najmniej uczyniła go zdecydowanie znośniejszym.
Panna Preussler odetchnęła z wyraźną ulgą. Wsparta na dłoniach i kolanach przeczołgała się do następnej plamy.
– Naprawdę nie potrafię wyrazić, jak bardzo mi przykro z powodu tego incydentu – powiedziała. – Mam tylko nadzieję, że nie odbiło się to na pańskich pertraktacjach z panem Gravesem... Aczkolwiek, mówiąc szczerze, trudno mi sobie wyobrazić, by człowiek pańskiego pokroju choć przez chwilę poważnie rozważał współpracę z kimś takim jak ten Graves, do tego jeszcze w San Francisco! Proszę mi wierzyć profesorze, wiem, o czym mówię. Kuzynka mojego zmarłego męża pochodziła z Kalifornii. Tamtejsi ludzie są dziwni. Nie czułby się pan tam szczęśliwy.
Było jasne, że podsłuchiwała pod drzwiami, Mogens nie skomentował jednak tego faktu. Nie miał tego nawet za złe swojej gospodyni. Być może na jej miejscu zachowałby się podobnie.
– Dlaczego? – spytał.
– Ależ profesorze, błagam pana! – Panna Preussler wsparła dłonie na swych pulchnych udach, wyprostowała się i spojrzała na niego niemal z wyrzutem. – Ten... potwór naprawdę nie jest człowiekiem na pańskim poziomie! Trudno mi w ogóle uwierzyć, że był pan z nim kiedyś zaprzyjaźniony!
– Wcale nie byłem – odparł Mogens. – Studiowaliśmy razem, ale nigdy nie byliśmy przyjaciółmi.
– Nawet nie potrafiłabym sobie tego wyobrazić – powtórzyła panna Preussler z ulgą. – Nie rozważa pan chyba poważnie przyjęcia jego oferty, prawda?35
– Jeszcze nie podjąłem decyzji – odpowiedział VanAndt.
– Profesorze, błagam pana! – Panna Preussler była wyraźnie przestraszona. – Nie może pan przystać na tę propozycję! Ten człowiek nie jest dla pana... odpowiedni!
– Co ma pani na myśli? – spytał Mogens zirytowany. Nie było dla niego zaskoczeniem, że Graves nie zjednał sobie jej sympatii. Czy to jednak możliwe, żeby wywoływał tak samo negatywne uczucia jak u niego? A jeśli tak, to dlaczego? Przecież panna Preussler nie miała złych doświadczeń związanych z Gravesem. W momencie, gdy zadał sobie to pytanie, od razu znalazł odpowiedź. Biorąc pod uwagę uczucia, jakie gospodyni żywiła do Mogensa, Graves musiał być w jej oczach kimś w rodzaju rywala. Pojawił się znikąd i groził, że go jej odbierze.
– Właściwie... nie umiem tego sprecyzować – wymamrotała gospodyni. – Jest w nim coś, co mnie przeraża. Jest odpychający. Nie chciałam mówić tego wcześniej, w jego obecności, ale wyczuwam jakiś fałsz w tym doktorze Gravesie. Nie potrafię tego inaczej opisać. Źle się czuję w jego obecności, nie mówiąc o tym, że zachowanie tego człowieka było skandaliczne. Ten mężczyzna to zwierzę!
– Chyba lekko pani przesadziła. – Mogens uśmiechnął się. Właśnie miał zamykać okno, jednak zrezygnował. Powietrze wewnątrz było teraz przyjemnie świeże, ale dokuczliwy zapach nadal unosił się w pokoju. Wolał marznąć, niż wdychać tę przykrą woń. Wzruszył ramionami i wrócił na swoje miejsce koło kominka. – Graves z pewnością nie jest miłym człowiekiem, ale określenie go mianem zwierzęcia to chyba jednak zbyt wiele.
– Oczywiście – odpowiedziała panna Preussler skwapliwie. – Proszę mi wybaczyć. Nieodpowiednio się wyraziłam. Ten człowiek jest taki... – Przez chwilę szukała właściwego słowa, w końcu jednak wzruszyła ramionami i, chcąc ukryć zażenowanie, znów zaczęła zawzięcie pucować plamy na dywanie. Mogens wpatrywał się zamyślony w kopertę leżącą przed nim na stole. Te pieniądze szydziły z niego, równocześnie jednak trudno było oprzeć się ich pokusie. Czy można od­rzucić przepustkę do innego, lepszego życia, zwłaszcza że to obecne przypominało raczej powolną śmierć? Ale jakiś wewnętrzny głos ostrzegał profesora przed Gravesem.
Wewnętrzny głos? Pokręcił milcząco głową. Jego własne zachowanie nie tyle go dziwiło, co wręcz przerażało, nie dało się go bowiem niczym wytłumaczyć. Mogens nie zdawał sobie sprawy, jak bardzo nienawidził Gravesa.
Nachylił się nad tacą, nalał do filiżanki herbaty, której tamten nawet nie tknął, i tym samym ruchem napełnił drugą.
– Proszę usiąść na chwilę koło mnie, panno Preussler... Betty – poprawił się. – Chciałbym z panią porozmawiać.
Gospodyni spojrzała na niego zaskoczona, ale natychmiast wstała i już miała zająć miejsce, na którym wcześniej siedział Graves, jednak w połowie drogi zrezygnowała i wybrała inne krzesło.
– Panno Preussler, mieszkam już cztery lata pod pani dachem i przez cały ten czas nie było dnia, w którym nie zdawałbym sobie sprawy, że darzy mnie pani szczególnymi względami – zaczął Mogens. Spojrzenie gospodyni, choć uważne, wskazywało wyraźnie, że kobieta nie ma pojęcia, ku czemu zmierza jej gość. W jej oczach tliła się jednak iskierka nadziei, która uświadomiła Mogensowi, że być może nie najszczęśliwiej dobrał słowa. Naturalnie odczytała je błędnie, ponieważ chciała je błędnie odczytać. Profesor nie miał zamiaru deklarować, że nie wyjedzie i przyjmuje jej zaloty – wręcz przeciwnie. By zyskać na czasie, sięgnął po placuszek cynamonowy i odgryzł kawałek. Zaraz jednak wypluł ów kęs, a ciastko odrzucił szerokim łukiem. Całym wysiłkiem woli próbo­wał powstrzymać mdłości, które wzbierały w jego żołądku. Wstrętny posmak wypełnił mu usta. Mogens zwinął się w swoim fotelu, poczuł bolesny ucisk w krtani, zaczął się dławić w mękach, w końcu przełknął gorzką żółć, która zdążyła podejść mu do gardła. Nudności jeszcze się nasiliły, nadal jednak dzielnie zwalczał te sensacje – choćby z tego absurdalnego względu, by po wszystkich przejściach nie pogrążyć panny Preussler jeszcze bardziej, wymiotując na jej dywan. A gospodyni wciąż wpatrywała się w niego szeroko rozwartymi oczyma, z pobladłą twarzą.
– Ale co się dzieje?... – zaczęła, zaraz jednak zamilkła wstrząśnięta do głębi i sięgnęła po jedną z cynamonowych gwiazdek. Rozłamała ją szpiczastymi palcami na pół. Po chwili sama wydała z siebie zdławiony okrzyk. Mogens niepotrzebnie uniósł wzrok. Gdy zobaczył wnętrze ciastka,
mdłości przybrały na sile. Z cynamonowej gwiazdki wypłynęła kleisto­smolista masa, kipiąca i eksplodująca pęcherzykami niczym zawartość wulkanu błotnego. Mogens nigdy nie widział przy stole czegoś bardziej obrzydliwego. Starał się nie myśleć, że właśnie wgryzł się w takie ciastko.
– Ależ... to nie może być prawda – jęknęła panna Preussler. –To niemożliwe! Upiekłam te placuszki dziś rano ze świeżych składników!
– Widocznie któryś z nich był jednak zepsuty – powiedział Mogens z trudem. Nie odważył się nawet zajrzeć do swojej filiżanki w obawie, że i herbata nieprzyjemnie go zaskoczy. Jego żołądek mógłby tego nie wytrzymać.
– Nie... nie rozumiem, jak to się stało – wybełkotała gospodyni. – To jest... to jest... – urwała, pokręciła bezradnie głową, potem ze wstrętem wrzuciła przełamany placek w ogień i wstała.– Dziś chyba nie jest mój szczęśliwy dzień – zakończyła żartobliwym tonem, próbując rozluźnić atmosferę. – Zaraz to wyrzucę, a potem pójdę zamienić słówko ze sprzedawczynią ze sklepu naprzeciwko.
Chwyciła talerz z zepsutymi placuszkami, ale zanim wyszła, jeszcze raz odwróciła się w stronę profesora.
– Ostatnia godzina nie należała do najszczęśliwszych. Mam nadzieję, że nie będzie ona miała wpływu na pańską decyzję, prawda?
– Oczywiście, że nie – zapewnił Mogens, z trudem przenosząc wzrok z trzymanego przez pannę Preussler talerza pełnego ciasteczek na pozostawioną przez Gravesa kopertę. – Niczego jeszcze nie postanowiłem, zapewniam jednak panią, że nie podejmę tej decyzji pochopnie.
Cztery dni później wysiadł z pociągu na dworcu w San Francisco i zadzwonił pod numer, który podał mu Graves.

Mrozie


Opublikowano:


Komentarze

Ostrzeżenie

Komentowanie jest zarezerwowane dla zarejestrowanych użytkowników. Zaloguj się poniżej lub zarejestruj - za darmo i w mniej niż 5 minut!

Zaloguj się

Nie zalecane na współdzielonych komputerach

Szybsze logowanie

Możesz również zalogować się poprzez jeden z poniższych serwisów.