Na tropie wampira - Mike Resnick - Fragment #1

Kostnica znajdowała się pięć przecznic od biura Mallory’ego. To oznaczało, że detektyw musiał siłą odciągać Felinę od wystaw trzech sklepów spożywczych, stoiska rybnego, butiku z bielizną i zakładu szewskiego produkującego obuwie dla myśliwych, które znalazły się na ich drodze. W końcu udało im się dotrzeć do olbrzymiego gmachu.
Pierwszym sygnałem świadczącym o tym, że zbliżają się do celu, były gigantyczne organy, z których
prosto w noc płynęły gregoriańskie pieśni żałobne.
– Nie pamiętam, żeby mieli tutaj coś podobnego – mruknął Mallory, gdy podchodzili pod kostnicę.
– Instalują te organy tylko na Wszystkich Świętych – wyjaśnił McGuire.
– Dlaczego?
– Dzięki nim zwłoki mogą się troszkę zrelaksować.
– Przecież one są martwe – zaskoczony detektyw spojrzał na niego krzywo.
– Oczywiście – zgodził się mały wampir. – Co wcale nie znaczy, że zawsze takie będą.
– Wiesz – powiedział Mallory – za każdym razem, gdy wydaje mi się, że zaczynam rozumieć reguły rządzące tym miastem, przytrafia mi się coś podobnego.
– Mniam! – mlasnęła Felina, spodlądając w górę na stado kruków obserwujących nowych przybyszów.
– Zostajesz ze mną – nakazał jej detektyw.
– Nie mówiłeś nic o niejedzeniu kruków – burknęła Felina.
– Nie mówiłem też niczego o machaniu rękami i odlatywaniu na szczyt Vampire State Building.
– Dobijmy targu – zaproponowała dziewczyna-kot. – Zjem tylko dwa kruki, a w zamian za to nigdzie nie odlecę.
– Jeśli mnie do tego zmusisz, dostaniesz obrożę – ostrzegł detektyw.
– Jeśli to zrobisz, wydrę się w niebogłosy, że mnie wykorzystujesz seksualnie – odgryzła się natychmiast.
– Nie wiesz nawet, o czym mówisz.
– Nie wiem – przyznała. – Ale to zawsze działa.
– W tej okolicy za molestowanie daliby mi jakąś nagrodę.
– A ta nagroda nadawałaby się do jedzenia? – zapytała z nadzieją w głosie.
– Felino, zabrałem cię tutaj, żebyś pilnowała mojego tyłka. Albo będziesz robiła, o co proszę, albo zamknę cię w biurze do czasu rozwiązania tej sprawy.
Syknęła, ale tylko raz i podeszła do niego bardzo spokojnie. Tymczasem z piszczałek dobyły się kolejne, mrożące krew w żyłach dźwięki.
– A cóż to było, u licha? – zapytał Mallory.
– Z tego, co pamiętam, to chyba Wiedeński Chór Chłopięcy – powiedział McGuire.
– Ściągnęli ich tu wszystkich tylko na tę jedną noc? – zdziwił się detektyw.
– Ależ skąd – zaprzeczył mały wampir. – Mówimy o osiemnastowiecznym chórze chłopięcym. Pojawia się wyłącznie w wigilię Wszystkich Świętych, za każdym razem gdzie indziej. Nie sądzisz, że podkręcają tym sposobem atmosferę?
– Raczej udziwniają – powiedział detektyw.
– Było nie było, stoimy przed miejską kostnicą – odparł McGuire.
Mallory rozejrzał się szybko.
– Gdzie znowu polazła Felina?
– Jestem tutaj – zza jego pleców dobiegł melodyjny głos.
– Co tam robisz?
– Pilnuję twojego tyłka – wyjaśniła. – Ale to naprawdę nudna robota. On po prostu tkwi pomiędzy plecami a udami i zupełnie nic nie robi.
– Dopilnuj więc, żeby nikt się do niego nie zbliżył – poprosił Mallory.
Za drzwiami budynku znajdował się skromny przedsionek. W niewielkiej recepcji zostali wpisani do księgi gości, potem złożyli uroczyste oświadczenie, że nie są aktywnymi członkami i nie popierają Związku Zawodowego Hien Cmentarnych. Dopiero po dopełnieniu tych procedur przepuszczono ich do drugiej, znacznie większej sali – na pierwszy rzut oka mogła zajmować całą kubaturę budynku – w której stała ogromna ilość stołów i katafalków. Pomiędzy nimi ganiali tam i z powrotem dyżurni sanitariusze, gdzieniegdzie patolodzy przeprowadzali pospieszne sekcje zwłok, a w rogu sali stała spora kostkarka do lodu, oczywiście na monety.
– Nie wyglądają mi na zbyt dobrze zorganizowanych – zauważył McGuire.
– A czego się spodziewałeś? – odparł Mallory. – Przecież to biurokraci. Lepiej rozejrzyj się i sprawdź, gdzie położyli naszego chłopaka. Pamiętasz jeszcze, jak wyglądał?
– Tak.
– Sprawdzisz lewą stronę sali, ja pójdę od prawej.
– Mallory odwrócił się do Feliny – A ty trzymaj się mnie.
Natychmiast przylgnęła do jego pleców.
– Oczywiście, Johnie Justinie.
– Ale nie tak blisko.
– Znowu wszystko popsułeś – mruknęła, odsuwając się.
Ruszyli pomiędzy rzędy stołów. Na jednym z katafalków stała otwarta trumna, a obok niej jakaś ubrana na czarno dama o kredowej karnacji i karminowych ustach kłóciła się zawzięcie z sanitariuszem.
– Mnie nie chodzi o jakość tej ziemi – wrzeszczała – ale o kraj, z którego pochodzi!
– Bez kasy nie ma kołaczy – odparł hardo pracownik kostnicy. – Chce pani jutro spać spokojnie, bierze pani, co mamy na stanie. I proszę o pięć dolców zaliczki.
– Ale ja nie mogę spać w tej ziemi!
– Słuchaj no, paniusiu, tę ziemię użyźniał sam wielki Phar Cry! Na mieście musiałabyś zabulić za nią przynajmniej trzy dolce za funt!
– Mam gdzieś, kto na nią srał! – wrzeszczała dalej kobieta. – Chcę ziemię z mojego kraju! Z doliny Loary!
– Nie myślała pani czasem o przeprowadzeniu się do Kentucky? – zapytał sanitariusz.
– Nie!
– A może chociaż do Yonkers? – dodał niezrażony jej krzykiem pracownik kostnicy, podchodząc do następnego katafalku. – Trumna, którą tu pani widzi, na ten przykład, została napełniona pierwszorzędną ziemią z samego centrum Yonkers. Pan Harvey Melchik użyźnił ją swoją żoną nie dalej niż cztery miesiące temu, co wyznał mi ze wstydem, obiecując solennie, że nigdy więcej tego zrobi.
– Jesteście beznadziejni! – kobieta nie dała się przekonać.
– Możliwe – odparł z godnością sanitariusz – ale przynajmniej wiemy, gdzie będziemy jutro spali.
Gdy Mallory mijał kłócących się ludzi, zauważył, że Felina rozgląda się ciekawie, co mogło wskazywać na to, że lada moment wybierze się na samotną wycieczkę. Chwycił ją więc za rękę.
– To boli! – poskarżyła się na głos.
– A ja ci mówię, że nie boli.
– Ale będzie bolało, jeśli zacznę się wyrywać, a ty mocniej ściśniesz.
– Jeśli nie będziesz się wyrywać, ja nie będę mocniej ściskał.
Roześmiała się.
– Pomyślałeś o wszystkim, Johnie Justinie.
Nagle odwróciła się w przeciwną stronę.
– Auć! – zawyła i spojrzała na niego z wyrzutem.
– Myślałam, że nie będziesz ściskał!
– Myślałem, że nie będziesz się wyrywać – odparł Mallory.
– Skąd ci to przyszło do głowy?
– Halo, proszę pana – zawołał jakiś goblin, przeciskając się pomiędzy stołami. – Nie potrzebuje pan przypadkiem pomocy przy biciu tej młodej damy?
– Nie – zbył go Mallory.
– Jest pan pewien? – nalegał dalej goblin. – Mam kilka kastetów, pałek, kijów bilardowych, krowich łańcuchów, biczów...
– Spadaj! – burknął detektyw.
– Jak pan się do mnie odzywa? – oburzył się goblin. – Ja proponuję panu dobrą ofertę biznesową, a pan każe mi spadać! Gdzie są pańskie maniery?
– Zostawiłem je w drugim garniturze. Spadaj!
– Daję panu ostatnią szansę – nie dawał za wygraną zielonoskóry.
– Nie.
– Dobrze, przyznaję, że mam na stanie nieco zużyty i przestarzały sprzęt, ale w domu trzymam podbijane ćwiekami, ciężkie glany! Mogę po nie polecieć, to nie zajmie mi więcej niż trzy dni.
– Zapomnij o tym.
– A wyłamywacze palców? – zapytał goblin. – Co pan powie na kciukozgnioty?
– Poddaję się, cóż to za cholerstwa?
– Te rzeczy mogą zdziałać cuda z takimi krnąbrnymi dziewczynkami-kotami. Wydaje mi się, że są równie skuteczne jak rozgrzane do czerwoności pogrzebacze.
Albo to, niech pan tylko posłucha! Pan ją przywiąże do jednego z tych katafalków, a ja przeczytam jej „Silasa Marnera” od deski do deski, nie robiąc przy tym ani jednej przerwy. Nie zna pan chyba bardziej wymyślnej tortury?
– Nie znam – przyznał Mallory. – Ale jeśli się na nią zdecyduje, dam ci znać.
– Naprawdę? – goblin ucieszył się tak bardzo, że twarz mu pojaśniała. – Świetnie! Może wymienimy się wizytówkami?
– Pozostańmy przy zapamiętaniu twojej oferty – zaproponował detektyw i wskazał wolną ręką salę. – Nigdy nie wiadomo, kto nas teraz obserwuje albo podsłuchuje.
– Jasne – goblin rzucił mu znaczące spojrzenie. – Zobaczymy się później – dodał i truchtem pognał przed siebie.
– Co za czasy, wpuszczają do kostnicy każdego, kto się nawinie – wymamrotał pod nosem Mallory.
– Święte słowa, koleś – przyznał przechodzący obok sanitariusz. – Od niedawna musimy brać nadgodziny z powodu zombie. Przyłażą tu tacy, pakujemy ich na katafalki, zamykamy w chłodniach, nie mija godzina albo dwie i tłuką się jak szaleni, żeby ich wypuścić.
– Bo nie używasz soli – zganił go inny pracownik kostnicy. – Przecież znasz procedury.
– To wy macie jakieś procedury na tę okoliczność? – zdziwił się detektyw.
– Jasne – powiedział ten drugi sanitariusz. – Wszyscy je znają. Łapiesz zombiaka, kładziesz na stół, sypiesz sól do paszczy i zaszywasz szczelnie i szybko.
– Po czymś takim muszą mieć cholerne pragnienie – stwierdził Mallory.
– Zatyka ich na amen. To jedyny sposób, żeby zombiak ci nie odżył.

Mrozie


Opublikowano:


Komentarze

Ostrzeżenie

Komentowanie jest zarezerwowane dla zarejestrowanych użytkowników. Zaloguj się poniżej lub zarejestruj - za darmo i w mniej niż 5 minut!

Zaloguj się

Nie zalecane na współdzielonych komputerach

Szybsze logowanie

Możesz również zalogować się poprzez jeden z poniższych serwisów.