Relacja z Falkonu 2009

Zobacz pełną galerię Falkonu 2009!

Piątek, 13.11.2009

Wstyd się przyznać że ja, mieszkaniec Lublina, nigdym na Falkonie nie był. Ba, gorzej – przez wiele lat słodko drzemałem we własnym łóżku, nie zdając sobie sprawy, że coś takiego istnieje! Ale że na urodziny nie wypada nie przyjść... postanowiłem w tym roku przerwać ten haniebny proceder i w piątek 13-go zjawiłem się przed Wyższą Szkołą Przedsiębiorczości i Administracji w Lublinie. Z ukłuciem zdenerwowania przed nieznanym i ekscytacją przed nieuniknionym stanąłem na progu uczelni, na 3 dni zamienionej w wesołe miasteczko dla fantastów. Miło mnie zaskoczyło, gdy już przy wejściu ujrzałem grupę rozentuzjazmowanych młodych ludzi, czekających na swoją kolej do akredytacji. Przy wejściu każdy uiścił należną opłatę i otrzymywał siateczkę, w której oprócz masy świstków i reklam znajdowały się dwie ważne rzeczy – identyfikator i program konwentu.

Gdy już ochłonąłem, zacząłem przechadzać się po wystrojonych korytarzach, a z ciekawości zaglądałem do wciąż dekorowanych sal. Mimo iż Falkon miał się rozpocząć o godzinie 16.45, to niektóre stoiska czy też miejsca spotkań fanów rozkładane były na bieżąco (rekordzistą była chyba księgarnia Solaris, która „otworzona” została dopiero około 19). Gdy oglądanie w większości pustych sal mi się znudziło, postanowiłem zejść na parter i obserwować, jak rozpoczyna tętnić falkonowe życie. Przez drzwi przewijały się fale nowych uczestników, co chwilę ktoś, po miesiącach długiej rozłąki, rzucał się komuś w objęcia. Przyjemnie było patrzeć na tę wręcz rodzinną atmosferę, gdzie każdy ze zniecierpliwieniem wyczekiwał znajomych. Nawet mimo permanentnego chaosu organizatorzy konwentu zachowywali zimną krew i wykonywali swoją pracę w pełni profesjonalnie.

 

Wraz z godziną 17.00 rozpoczął się Falkon. Wystartowały prelekcje, konkursy i spotkania z autorami. Z takim spiętym, ściśniętym programem nikt nie miał prawa narzekać! Piątek „zleciał” mi na ciekawej prelekcji Jacka Komudy (Zapach wojny. Jak wyglądała bitwa XVII wieku), która obaliła w mym umyśle wiele zgubnych teorii o sztuce militarnej naszej szlachty. Resztę dnia poświęciłem na rozmowie z pisarzami w księgarni Solaris (która wciąż się rozkładała, ale nikomu to nie przeszkadzało – no chyba że samym księgarzom). Rozmowy owe przeprowadzić było można na tak zwanych dyżurach autorskich – pisarz przez 45 minut siedział przy stoliku i czekał na swoich czytelników, gdzie można było zdobyć autograf, a także usiąść i porozmawiać. Miłą niespodzianką było to, że – wbrew pozorom – tłumów na takich spotkaniach nie uświadczyłem. Toteż spokojnie można było podejść, porozmawiać, wziąć podpis. Te punkty programu stały się moją ulubioną częścią Falkonu; rozmowa z Mają Lidią Kossakowską i Jarosławem Grzędowiczem jeszcze przez długie tygodnie będzie kołatać mi w głowie.

Od Mai dowiedziałem się samych dobrych informacji na temat nadchodzącej książki – „Zbieracz Burz”. Będzie to kontynuacja „Siewcy Wiatru”, z tymi samymi bohaterami, lecz całkiem inną intrygą. Najprawdopodobniej pojawi się ona gdzieś w styczniu lub lutym 2010 roku. Do tego autorka dużo opowiadała o swojej najnowszej serii, czyli „Upiór Południa”.

Jarosław Grzędowicz z kolei okazał się człowiekiem wielce otwartym i pogodnym, z chorobliwym przekonaniem, że nie powinno się do niego zwracać per pan; poprawiał przy tym dosłownie każdego. Każdego oczywiście interesował los "Pana Lodowego Ogrodu", toteż informacji kilka się zebrało. Po pierwsze, co chyba każdy już wie, trzeci tom ukarze się 27 listopada. Po drugie, autor jest pewien, że cykl zakończy się na czwartym tomie. Kiedy on się pojawi – nie wiadomo. Ale ma się pojawić. Autor zdradził też swoje plany na przyszłość; do czasu skończenia "Pana Lodowego Ogrodu" nie zamierza zabrać się za nic nowego, lecz jest już gdzieś złożony pomysł na... fantastyczną książkę kucharską!

Piątek można podsumować jednym słowem – obiecująco.

Sobota, 14.11.2009

Czy sobota spełniła oczekiwania? Zdecydowanie!

 

Dzień zaczął się od 10.00 licznymi prelekcjami, z których chyba najciekawszą wydawała mi się ta należąca do Jakuba Ćwieka (Przepraszam najmocniej, ale wgryzł mi się pan w nogę, czyli cała prawda o kanibalizmie). Ja jednak prawie całą sobotę spędziłem na... konkursach. Konkursy były kolejnym ważnym aspektem tego konwentu. Cieszyły się nie mniejszą popularnością niźli prelekcje czy też fanowskie pokazy sarmackie czy Gwiezdnych Wojen. Apogeum działo się bodajże na konkursie o Harrym Potterze, gdzie zabrakło miejsc siedzących. Przy czym warto nadmienić, że nie były to konkursy błahe i banalne – często pytania były trudne i wymagały aptekarskiej dokładności (pytanie: „Ile schodów liczył Hogwart?” ścięło mnie z nóg... a dobiło to, że znalazła się osoba, która znała odpowiedź...). Nie przeszkadzało to jednak w wybornej zabawie, a przegrani wcale się nie smucili – każdy wychodził z sali uśmiechnięty. Bo przecież w dobrej zabawie nagrody nie są najważniejsze.

Na Falkonie zdarzały się okresy przestoju, gdy zabrakło ciekawych dla mnie atrakcji. W takich chwilach z pomocą przychodził barek, gdzie w spokoju można było czegoś się napić, coś zjeść, odpocząć. Okresem „posuchy” z pewnością była Uroczysta Gala Nagrody Literackiej im. Jerzego Żuławskiego, która spowodowała, że przez 3 godziny nie odbywały się żadne prelekcje ani konkursy. O godzinie 24.00 w programie zapowiedziany był Tort na Dziesięciolecie Falkonu; szkoda tylko, że żeby doczekać do tego tortu trzeba było od 19.00 męczyć się i wyczekiwać. Tym bardziej, że po Gali która skończyła się około 22.00 była... godzina przerwy, później Pokaz Mody Gotyckiej. Zrezygnowałem z czekania i, zmęczony po bojowych trudach konkursowych, wróciłem do domu.

Sobota była mimo wszystko naprawdę udanym dniem. Po chaotycznym piątku wszystko chodziło niczym w szwajcarskim zegarku. Na konkursach czas płynął szybko i nieubłaganie, dając radość dziesięciokrotnie większą niż siedzenie na prelekcjach. Ich pełny profesjonalizm przyczynił się do mojej drastycznej opinii, że gdyby nie one, to ludzie systematycznie wychodziliby z Falkonu; nie było bowiem lepszych „zapchajdziur” - a tak dobre „zapchajdziury” powinny być wychwalane pod niebiosa. Ale nie słodźmy jedynie wyścigom wiedzy, trzeba też oddać honor sobotnim prelekcjom. Już po samym spojrzeniu na rozkład jazdy można było dostać kręćka. Na ciepły aplauz zapracował sobie Rafał Orkan, który wygłaszając prelekcję pt. Ludzie-słonie, czyli rzecz o prawdziwych mutantach, po raz pierwszy poprowadził wykład na konwencie.

Działy RPG, Manga & Anime, Komiks oraz Star Wars mnie nie interesowały, ale sądząc po wiernej grupie ludzi koczujących pod drzwiami odpowiednich sal wnioskuję, że bawili się równie dobrze, co wielbiciele fantastyki pisanej. Co prawda na Mandze i Komiksach kompletnie się nie znam, ale jeśli chodzi o Star Wars to domyślam się, że takie tematy jak Sithowie – koszmar Galaktyki; Mroczne wątki w historii Zakonu Jedi czy też Koszmarny kac, czyli alkohole Galaktyki nie mogły przejść bez echa.

Niedziela, 15.11.2009

Niedziela – dzień pożegnań.

Niedziela niechybnie przypominała o tym, że nadchodzi koniec Falkonu. Łatwo można było to zauważyć; chociażby po tym, że większość ludzi od samego rana się pakowała i opuszczała plac boju. Pokazały to też prelekcje, na których pojawiało się mało osób, ale myślę że organizatorzy spodziewali się, że tak będzie. Niedziela to dzień wypalania ostatnich sztuk petard, które w porównaniu z poprzednim dniem właściwie były bezgłośnie. Konkursy przyciągały małą rzeszę osób, na dyżury autorskie przychodziło niewielu zainteresowanych – jeszcze mniej niż w piątek. Wyczuwałem, że wszyscy już się wypalili, że ta radość z uczestnictwa w takim radosnym wydarzeniu gdzieś po drodze zanikła. Podejrzewam, że spowodowane było to tym, iż trzeba było się powoli rozstawać, żegnać z towarzyszami broni. Pod wątpliwość wszelaką podchodzi bowiem pogląd, że tematyka niedzielnych wykładów zniechęciła uczestników do radości. Tematy były dobre, ciekawe, ale co po tym, gdy na sali zasiada raptem parę osób? To już nie jest pełna sala, jak u Orkana; Stefan Darda chyba to wyczuł, dlatego też jego prelekcja była w sumie wywiadem z jego skromną osobą.

Pożegnawszy się ze znajomymi, ostatni raz przeszedłem się po zgliszczach Falkonu (tak to nazwałem, bowiem około godziny 14 stanowiska oferujące koszulki, karty, gry i książki zwijały manatki), po czym udałem się w drogę powrotną do domu. Przez następne godziny rozmyślałem nad tym, jak poprzez słowa mam oddać wrażenia nabyte z Falkonu. Rozpierała mnie i do dzisiaj rozpiera, radość, że w końcu zdecydowałem się na taki konwent pójść. Nie doświadczyłem bowiem w swoim życiu wydarzenia tego typu, które w tak przyjemny sposób ukradłoby mi weekend. Obcowanie z ludźmi zafascynowanymi tym co ja zawsze uchodzi za najlepszą rozrywkę, tym bardziej na tak masową skalę. Dzięki obiecującemu piątkowi, wspaniałej sobocie, a pomimo trochę rozczarowującej niedzieli, nie żałuję ni minuty przebytej na Falkonie.

Zresztą... kto odważyłby się nie przyjść na urodziny... ?

Zobacz pełną galerię Falkonu 2009!


Mrozie


Opublikowano:


Komentarze

Ostrzeżenie

Komentowanie jest zarezerwowane dla zarejestrowanych użytkowników. Zaloguj się poniżej lub zarejestruj - za darmo i w mniej niż 5 minut!

Zaloguj się

Nie zalecane na współdzielonych komputerach

Szybsze logowanie

Możesz również zalogować się poprzez jeden z poniższych serwisów.