Skocz do zawartości

Krople Deszczu


Zuo

Rekomendowane odpowiedzi

[Czyli romans/dramat po części. Za flaszkę napisany^^]

„Wykreślić ze świata przyjaźń… to tak jak zgasić słońce na niebie, gdyż niczym lepszym ani piękniejszym nie obdarzyli nas bogowie."

Cyceron

Karmiła wtedy swojego pierwszego kucyka; takiej radości dawno dom Zargondalów nie widział! Mała dziewczynka o okrąglutkiej, zaróżowionej twarzy z parą dużych, ciemnoniebieskich oczu pełnych łez radości biegała tam i z powrotem, dzieląc się informacją o prezencie każdemu, kogo napotkała; miała krótkie jasne włosy, rozczochrane i wymagające natychmiastowego rozczesania, a małe usteczka wygięła w szeroki uśmiech, odsłaniając białe mleczne ząbki. Ubrana w niebieską, upaćkaną bluzeczkę oraz krótkie spodenki nie wyglądała jednak jak córeczka bogatej rodziny, którą jednakże ta familia była; mały kucyk, maści izabelowatej z łbem typu garbonosy stał przed głównym wejściem, pysk wściubiając do środka z zainteresowaniem.

- Shaero Zargondal, na Daeraell! Co ty wyprawiasz? – od strony kuchni wydobył się srogi głos, a w progu pojawiła się niska kobieta o długich brązowych włosach, uwiązanych w koński ogon na czubku głowy; miała owalną twarz, duże niebieskie oczy oraz małe usta oraz brodę lekko wysuniętą do przodu. Uniosła w geście zdziwienia brwi, a małe dłonie wylądowały na szerokich biodrach; ubrana w prostą lnianą bluzkę, gacie wściubione w oficerki, przy okazji brudne, wyglądała nader swojsko. – No nie! Dziecko, jak ty wyglądasz? Gdzie ty się tak utatlałaś?

Dziewczynka nie odpowiedziała, za to wskazała palcem lewej ręki swojego rumaka, który to w tym czasie zdołał wparować do środka; dziewka westchnęła, po czym na jej twarzy pojawił się delikatny uśmiech, pełny miłości. Podeszła bliżej, po czym jej dłoń wylądowała na główce córeczki, a sama przyklęknęła na jedno kolano. Nie musiała długo czekać – z radością ta rzuciła jej się na szyję, po raz kolejny zanosząc się płaczem radości.

- Wygląda na to, że prezent urodzinowy ci się podoba. No już, nie płacz, bo twoi bracia będą się z ciebie śmiali. Ciągle ci mówią, że jesteś beksa. – rzekła matka, gładząc ją po włoskach; tak jak się spodziewała, uspokoiła się dość szybko, wycierając łzy z kącików oczu. Miała pięć lat i już uczyła się jeździć konno, ale nie trzeba było jej do tego nawet zachęcać. Potarła paluszkami swoje ślepia, odwracając się do kucyka.

Kobieta mruknęła coś pod nosem, wyciągając prawą dłoń w kierunku zwierzęcia; mówiła coś ciągle pod nosem, jakby jakąś inkantację, chociaż nikt w rodzinie nie miał zdolności magicznych. Początkowo parzystokopytne stworzenie cofnęło się, jednakże za minutę już stępowało w ich stronę, przechylając nieco łeb; dziewczynka patrzyła się jak urzeczona, co raz gapiąc się na mamę, a to na swój prezent.

- Zwie się Lilia. To roczna klaczka. Wiesz już, co to klacz, prawda? – pytanie do swojej latorośli skierowała, wstając powoli, by po chrapie pogłaskać kucyka; ci, co myśleli, że jest niski, byli w błędzie. Gdy osiągnie wiek, w którym będzie można go bez problemu ujeżdżać, kłąb zwierzęcia osiągnie jakieś metr czterdzieści.

- To pani koń. – odparła jednym tchem dziewczynka, patrząc się swoimi oczkami w dziewkę jakby jakąś boginią była; niewiasta nie mogła powstrzymać śmiechu, toteż niebawem cały parter nabrał życia.

Tak oto mijał kolejny dzień… w błogiej rodzinnej atmosferze.

------

Pięcioro rodzeństwa galopowało szaleńczo przez równinne tereny; szum wiatru w uszach, falujące włosy oraz śmiech i wyzwiska – to było słyszalne na terenach należących do wielkiej familii Zargondalów. Trzech chłopców oraz dwie dziewczynki, tak do siebie podobni, jednak jakże inni rywalizowało między sobą o bycie najlepszym jeźdźcem; najstarszy chłopak, mający już niespełna lat szesnaście prezentował się nadzwyczaj dobrze na swoim wysokim gorącokrwistym gniadoszu. Po matce odziedziczył kolor włosów, po ojcu zaś oczy, a na brodzie zaczął pojawiać mu się meszek, oznaczający, że lada chwila, a zacznie wchodzić w wiek dorosły, chociaż jego głowa nadal była pełna głupich pomysłów. Wtórował mu drugi braciszek, ten spokojniejszy, będący wykapaną wersją swojego ojca.

- Dynia! Dynia! – śmiali się do najmłodszej siostrzyczki, o włosach krótko przystrzyżonych, rzecz można było, że na pazia; brązowe, poplątane, odsłaniające rozbeczane oblicze ośmioletniego dziecka z dużymi orzechowymi oczętami pełnymi łez. Nadymała policzki, z trudem nie wybuchając kolejną salwą. Była na samym końcu, galopując na swoim siwym kucyku, lekkiej budowy w dodatku.

- Dajcie jej spokój, albo wam uszy poobrywam! Wy świnie jedne! – dosyć blisko dwóch chłopaków rozległ się zdenerwowany głos należący do młodej dziewczyny; za nimi, na karym ciepłokrwistym wałachu galopowała na łeb na szyję dziesięcioletnie dziewczę o długich splątanych włosach koloru pszenicy, splecionymi w gruby warkocz. Nieco okrągła twarz z dużymi ciemnoniebieskimi oczami była teraz skupiona, a jej ciało pochylone było nad szyją zwierzęcia w półsiadzie. Była dosyć blisko nich, widać było, iż zamierza ich przegonić.

A na to pozwolić nie mogli!

Jeszcze jeden braciszek gonił swoją rozwrzeszczaną siostrę, podśmiewując się za jej plecami; miał dwanaście lat, bowiem między każdym dzieciakiem były dwa lata różnicy. Prócz nich było jeszcze dwóch chłopaków, a jeden z nich nawet się ożenił, czego pozostali nie rozumieli. Całować się z dziewczyną? A fu! W każdym razie nie zamierzał pozwolić Shaerze wygrać, w końcu młodsza od nich była, chociaż nie raz pochwały od kuzynów dostawała za swój talent do jazdy konnej. Do Amazonki ją porównywano… tego pulpeta!

- Amazonko, co nawet jeździć nie potrafi! Taki z ciebie rycerz, że słabszych bronisz? – zachichotał, zrównując się z dziewczynką, która głośno wypowiedzianą uwagę słyszała; nadymała się, ale nadal skupiona była.

Pospieszyła swojego wierzchowca, nie dając nawet możliwości Rethowi, swojemu bratu, wygłosić jeszcze innych komentarzy, które wszak wiatr porwał; goniła za tą dwójką, dając się ponieść chęci bycia najlepszą oraz po prostu by czuć jeszcze mocniej wiatr na swojej twarzy…

Przegrała z uśmiechem, drocząc się nadal ze swoim rodzeństwem, jednak umysł już pracował nad tym, by w końcu wygrać… kiedyś… by już nigdy nie nazwali jej pulpetem.

Słodki smak dzieciństwa.

„Przyjaźń jest najpiękniejszym ze wszystkich prezentów, jakimi możemy zostać obdarowani aby szczęśliwie ukształtować swoje życie."

Epikur

Miała wtedy trzynaście lat; okres powolnego dojrzewania dziewcząt, toteż blondynka miała swoje własne kłopoty ze swoją rodzącą się kobiecością, jednak myśli nadal zdominowane były przez parzystokopytne stworzenia, nazywane przez większość końmi. Kochała je, uwielbiała z nimi przebywać, a w stajni zawsze coś się działo; znała swoją rodzinę nader dobrze, wszystkich kuzynów, ciocie, wujków, stajennych, parobków… jak i stałych klientów, od zwykłych wojowników, rycerzy, aż po arystokrację, czy nawet książęta. Dlatego, ku swoim ubolewaniu, uczona była etykiety, pisania i czytania, czy ekonomii, bowiem miała być nie tyle jeźdźcem, który teraz występował na zawodach, by pokazać swoje wierzchowce od jak najlepszej strony, ale hodowcą, a więc kupcem, sprzedającym swój towar.

Ponieważ podrosła, miała masę innych obowiązków, toteż czas beztroskich zabaw niejako minął; z najmłodszą siostrą nie miała nawet czasu porozmawiać, a bracia zaczepiali ją teraz, chociaż najlepiej dogadywała się z najstarszymi. A do ich żon przychodziła po wszelakie rady, związane z całym tym dojrzewaniem, będącym dla niej zagadką. Zmieniła się nieco: nadal miała długie włosy, jak i duże oczy, jednak jej twarz nabrała owalnego kształtu, rysy twarzy wygładziły się, a ciało zaczęło się zmieniać. Shaera słyszała, że w jej wieku wiele panien ze szlacheckich domów wychodziło już za mąż, ale szczęście boskie, u niej w rodzinie taki zwyczaj nie panował.

Teraz jechała na swoim ukochanym karym ogierze, sześciolatku, ciepłokrwistym i nader wysokim, bowiem mierzył około metra osiemdziesięciu w kłębie. Mleczny pysk, mocne kopyta, zdrowe pęciny, normalny typ budowy – słowem nie był może wyczynowym koniem, ale mimo to przywiązała się do Bimbra, bowiem tak go nazwała. W torbie przymocowanej do siodła miała ważne księgi, w których był spis obecnej liczebności wierzchowców w stajni Zargondalów, krzyżówki, dzięki którym powstały nowe rasy koni oraz kilka innych rzeczy, ważnych dla dorosłych. Galopowała nader spokojnie, ciesząc się letnim porankiem, a jej usta wygięły się w uśmiechu, gdy ujrzała posiadłość należącą do jednej z większych rodzin kupieckich.

Dopiero od jakiś dwudziestu lat zajmowali się końmi, a raczej tylko tymi zwierzętami; z tego, co mówiła jej matka zrozumiała, iż wcześniej nie tylko hodowali konie, ale również krowy oraz muły. Gdy zebrali zaś dostateczną ilość złota, zakupili tutaj ziemię oraz osiedlili się… wcale nie bez przypadku, bowiem chcieli nawiązać współpracę z ich rodziną. Blondynka nadal nie rozumiała, co w jej familii jest takiego wyjątkowego, ale zawsze odpowiadano jej, że kiedyś zrozumie. Westchnęła.

Świat dorosłych był ewidentnie dziwny.

W końcu wjechała tylnią bramą, która akuratnie była otwarta – pewnie z racji tego, iż postanowiono złapać kilka dzikich koni. Nie raz widziała całe zastępy jeźdźców, którzy wyruszali w góry, gdzie to wyłapywali te piękne, dzikie i nieujarzmione stworzenia; sama chciała brać udział w czymś takim, ale ciągle jej powtarzano, że jest za młoda. Z ponurą miną wjechała na posesję należącą do obcych jej ludzi, a spojrzenie ciemnoniebieskich oczu powiodła po całym otoczeniu, próbując znaleźć kogokolwiek, kto mógłby wskazać drogę do pani i pana Yalivea.

- Kim jesteś? – usłyszała znienacka pytanie, przez co drgnęła; szczęście, że jej wierzchowiec się nie przestraszył, bo dopiero narobiłaby rabanu! Dziewczę przejechało wzrokiem, by między stajnią, a przybudówką wyłapać wyłaniającego się młodzieniaszka; ot, mógł mieć z szesnaście, może siedemnaście lat, co dla dziewczęcia stanowiło już spory wiek, chociaż gdy spoglądała na jednego ze swoich braci nabierała wątpliwości, czy kiedykolwiek chłopcy zmądrzeją.

Westchnęła, ale zeszła ze swojego konia, ześlizgując się; poluzowała popręg, żeby zwierzę mogło odetchnąć i najeść się trawy, przy okazji poklepała go po szyi. Nieznajomy w tym czasie podszedł do niej na tyle, że mogła mu się, gdy powróciła wzrokiem do niego, przyjrzeć.

Był wysoki, chociaż bez przesady, miał średniej długości czarne włosy oraz meszek na brodzie; śniada cera, para normalnych, błękitnych oczu, prosty nos oraz wąskie usta zdobiły jego twarz o nieco surowych rysach. Nie był chudy, nie był też gruby – ot krępej postury, bez zbędnego tłuszczu, acz z wyrobionymi delikatnie mięśniami; ubrany w prostą, acz czystą koszulę, bryczesy oraz oficerki, wyglądał o wiele lepiej od niej, która włosy miała w nieładzie, ubranie już poplamione sosem. Po prostu niebo, a ziemia. Miał jednak przyjazny, spokojny głos, dodający odwagi swojemu rozmówcy.

- Shaera Zargondal. – odpowiedziała, uśmiechając się do niego promiennie; wprawdzie podejrzewała go o jakieś niecne zamiary, bo był w wieku jej brata, a tym idiotyzmy w głowach, jednak na razie się nie naraził jej w ogóle, więc nie zamierzała go oceniać powierzchownie.

- Ach, ojciec wspominał mi, że przyjedziesz. Chodź, przywiążemy tylko twojego konia, a później zaprowadzę cię do domu. Weź tylko to, z czym przyjechałaś. To nie zajmie dużo czasu. – rzucił przez ramię, już idąc w kierunku gdzie zwykle zostawiane były konie; pod zadaszeniem, z wiadrem wody, sianem do jedzenia. Dziewczyna uśmiechnęła się szeroko, trzymając swojego rumaka za uzdę i prowadząc go.

Niebawem już szła schodami prowadzącymi do gabinetu ojca chłopaka; w sumie wstydziła się go zapytać o imię, a sam nie był skłonny jej go zdradzić. Podrapała się po głowie, a drugą dłonią poprawiła torbę, którą przewiesiła przez ramię. Dom był wewnątrz podobny do jej własnego, toteż poczuła ulgę; przynajmniej nie miała do czynienia z jakimiś snobami, bo niestety przedstawiono już ją takowym.

- Wejdź, mój ojciec nie gryzie. – znienacka usłyszała głos chłopca, toteż głowę podniosła; przyglądał jej się ze stoickim spokojem, a dłoń położył na swoim biodrze… i tak, na jego wąskich ustach igrał teraz szelmowski uśmieszek. A już myślała, że inteligentny z niego osobnik!

- Ja się wcale go nie boję! W ogóle się nikogo z waszej rodziny nie boję! – natychmiast bronić się zaczęła, a twarz jej nadymała się; na licach rumieńce wystąpiły, oczy zaś błyszczały jak te dwie gwiazdy; dłonie na biodrach wsparła, przyglądając się chłopakowi jak największemu wrogowi.

- Haha! – dłonie do swoich ust przyłożył, próbując się maskować, jednak na nic to nie wyszło; śmiechem gromkim wybuchł, który roznosił się po całym piętrze. Nawet jedna z jego sióstr wyjrzała ze swojego pokoju, przyglądając się, co w korytarzu się dzieje. – Tak jak twoi bracia mówili, prawdziwy pulpet! Przepraszam, ale nie mogłem… nie mogłem się powstrzymać!

- Braciszku, nie powinieneś tak witać naszego gościa! – rozległ się dziewczęcy głos; za plecami otworzyły się drzwi, przez co Shaera prawie dostałaby zawału. Podskoczyła jak oparzona, po czym stanęła przy boku chłopaka, patrząc się na młodą dziewczynę.

Również miała czarne włosy, spięte na samym czubku głowy w koński ogon, a owalna twarz ozdobiona była zadziornym noskiem, pełnymi ustami i dużymi, zielonymi oczami. Ubrana w strój do jazdy konnej, mimo wszystko wyglądała olśniewająco, w przeciwieństwie do biednej blondynki; była rówieśniczką dziewczyny, co do tego nie było wątpliwości, ale wyglądała jednak bardziej… dystyngowanie.

Dziewczę poczuło się jakoś tak dziwnie; ucisk w brzuchu, rumieńce na licach, wzrok wbity w ziemię. Przed ładnymi dziewczętami zawsze czuła jakiś respekt. W dodatku ta wyglądała jak jakaś księżniczka. Ona sama nigdy nie usłyszała komplementu pokroju „Jesteś śliczna", tylko „Jesteś wspaniała! Wspaniale prezentuje się ten koń, gdy go prowadzisz!". No cóż… to jednak nie jest to, co chciałaby usłyszeć młoda dziewczyna.

- Wybacz, Ileo, ale widok był tego wart. – uśmiechnął się do swojej siostry szeroko, po czym poczochrał dziewczynę po włosach; ta natychmiast strzepnęła jego rękę, patrząc na niego z kurwikami w oczach. Czarnowłosa zachichotała; w jednej chwili cicha jak mysz pod miotłą, w drugiej taka odważna! Ewidentnie była taka, jaką opisywał jej ojciec oraz starsi bracia.

- Przestań jej dokuczać. W końcu kiedyś może będzie twoją żoną. – odpowiedziała mu smarkula, przyglądając się ten dwójce z dziwnym błyskiem; kąciki jej ust drgnęły, gdy ten prychnął pogardliwie. Tego się właśnie po nim spodziewała – owszem, widać było rumieńce zakłopotania, ale wprost uwielbiała jak strzelał najzwyklejszego na świecie focha w wersji chłopięcej.

- W życiu bym za takiego buraka nie wyszła za mąż! – słowa Shaery rozległy się w korytarzu; cała spąsowiała, a palec wskazujący lądujący na osobie czarnowłosego drgał, jednakże nadal trzymała się swojej wersji. Tamta zachichotała znowu, spoglądając to raz na nią, a raz na swojego brata.

Kolejna salwa śmiechu rozległa się tego dnia na piętrze; tym razem był to gromki, donośny, należący niewątpliwie do dorosłego mężczyzny. Oczy wszystkich skierowały się w stronę wysokiego jegomościa o krótko przystrzyżonych włosach, przyprószonych siwizną; twarz miał o surowych rysach, z parą błękitnych oczu oraz wąskich ustach i kozią bródką wyglądał mimo wszystko przyjaźnie – może przez ze zmarszczki w kącikach oczu, a może przez szeroki uśmiech. Dziewczyna sama tego nie wiedziała, ale od razu poczuła do starszego pana sympatię.

- Ach, moje dzieci! A już myślałem, że nasz gość się zgubił! – powiedział tubalnym głosem, podchodząc do nich bliżej. Jego córka rzuciła mu się na szyję, ucałowała w policzek, po czym ze śmiechem zbiegła ze schodów, chłopak zaś skinął głową i posłał mu swój zadziorny uśmieszek.

Mężczyzna zachichotał.

- Ty jesteś córką Donathusa, co? Miło mi cię poznać, śliczna panienko! – skłonił się biednej przedstawicielce rodu Zargondal, po czum złapał jej dłoń i ucałował; tamta spąsowiała zupełnie, ale należała do tych, co głosów z siebie dziwnych nie wydają, a i szybko przechodzą z jednego sprawy do drugiej, toteż szybko do porządku się przywołała.

- Dzień dobry! Przyniosłam wszystko! Ja… przepraszam, tylko… - zaczęła, by po chwili przerwać z powodu braku znalezienia właściwych słów oraz gmerania w torbie, z której wyciągnęła w końcu owe księgi.

Gdy już opróżniła torbę, dygnęła, by odwrócić się i czmychnąć czym prędzej, ale na prawym ramieniu poczuła dotyk obcej łapy; spojrzała przez ramię tylko po to, aby ujrzeć błękitne oczy chłopaka. Uniosła pytająco brwi, a ten uśmiechnął się, tym razem delikatnie. Ruchem głowy wskazał jej drugi kierunek, w którym udał się jego ojciec.

- Chodźmy, mój ojciec zaprasza panienkę na herbatę. – rzucił spokojnym głosem, bacznie się jej przyglądając; zamrugała ze zdziwienia oczami, po czym kiwnęła głową na znak, że się zgadza. Nieznajomy jednak pochylił się tak, by móc szepnąć coś do jej ucha. Było to nader dziwne uczucie. Nikt wcześniej bowiem do niej nie szeptał. – Ponadto nie pozbędziesz się mnie tak szybko, dynio.

Dziewczęcy wrzask rozległ się w korytarzu.

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Koń szamotał się na wszystkie strony, raz tańcząc w miejscu, by za chwilę stawać dęba; niewiasta siedząca na grzbiecie kasztanka miała nader skupiony wyraz twarzy. Zaplatany przez nią przez cały poranek warkocz rozleciał się, przez co jej włosy powiewały teraz na wietrze, a kapelusz z szerokim rondem upadł na piach; walczyła zawzięcie, bowiem krople potu zrosiły jej wysokie czoło, ciemnoniebieskie oczy błyszczały, zaś wąskie usta wydęte były w dziwny grymas, ni to złości, ni to skrajnej irytacji.

Wokół czworoboku zebrała się spora grupka gapiów; od dwóch braci, po młodszą siostrę z kuzynostwem. Jedni kibicowali, inni stawiali zakłady, natomiast biedna dziewczyna musiała radzić sobie jak tylko mogła, byleby nie upaść z hukiem; działo się to od samego rana, a według niektórych męczyła się już godzinę z tym młodym ogierkiem, złapanym zaledwie dwa dni temu na górzystych terenach.

- Dajesz, Shaera! – rozległ się męski głos; mężczyzna siedzący w siodle przyglądał się dziewce z lekkim, zawadiackim uśmiechem. Nikt nie zwrócił na niego zbytniej uwagi, bowiem swój występ miał już o samym świcie, czego efektem był kolejny ujeżdżony koń, na którym zresztą teraz siedział.

- Ashlae, jak tak dalej pójdzie, to przegrasz swoje ciężko zarobione pieniądze. – zauważył Valerian, podobny do ujeżdżającej niewiasty mężczyzna; nie było wątpliwości, iż należeli do tej samej familii. Tamten zaśmiał się szczerze, posyłając mu jeden ze swoich szelmowskich uśmiechów, mówiących, że akuratnie to on wie lepiej.

Tamten parsknął.

- Wiara w moją siostrę nie wyjdzie ci na dobre! – pozwolił sobie zauważyć jeszcze, drapiąc się po łepetynie; miał krótkie włosy, które nie przeszkadzały mu przynajmniej w jeździe konnej, ale i tak założył sobie na łeb kapelusz z piórkiem, przez co wyglądał jak jakiś fircyk.

- Ciągle mi to powtarzasz. Wiedz jednak, że z nią już się założyłem. – odpowiedział, tłumiąc wybuch śmiechu; kątem oka nadal obserwował co się działo na czworoboku, niemniej jednak uwielbiał rozmowy z braćmi swojej przyjaciółki. Pomimo różnicy czterech lat, dogadywali się nadzwyczaj dobrze.

- Haha! To dlatego łaziła wściekła jak jakaś osa! Muszę ci powiedzieć, że masz naturalny talent wprawiania ją w istną furię. Myślałem wczoraj, że dom rozniesie. – przez moment zalęgła cisza, po czym obydwoje nie mogli się powstrzymać; w tym samym czasie rozległy się również brawa, przez co musieli się uspokoić, by w ogóle wyłapać, co się wokół nich takiego wydarzyło, iż zasługiwało to na gromkie oklaski.

Koń stał jak wryty, a siedząca na nim szesnastoletnia dziewczyna dyszała ciężko, nawet nie zdając sobie sprawy z tego, co wokół niej się działo; patrzyła tylko na szyję spokojnego już wierzchowca, a jedną dłonią przeczesywała nerwowo swoje włosy. Dopiero po chwili łydki przycisnęła mocniej do jego boków, przez co ruszył stępem; na jej ustach z wolna pojawił się szeroki, tryumfalny uśmiech, który posłała wszystkim dookoła, a jej policzki zaróżowiły się z podniecenia, gdy zgodnie z jej poleceniem rumak przeszedł do galopu.

W końcu podjechała do ogrodzenia, by zwinnie zsiąść z grzbietu kasztanka; łypnęła z zadowoleniem na swoich braci, którzy z uznaniem kiwali głową. Wolno przejeżdżała po znajomych jej twarzach, by przystanąć na moment, gdy spotkała się oczami z jej przyjacielem. Podleciała niemalże natychmiast do niego, palcem wskazując na jego skromną osobę, a jej spojrzenie… no cóż, nie wróżyło niczego dobrego.

- Ashlae Yalivea, przegrałeś! – rzekła pewnym siebie głosem, a ten ryknął śmiechem; ta zaś położyła swoje dłonie na biodrach, patrząc na niego z przyganą. Pokręciła z niedowierzaniem głową, chociaż jej samej gęba się uśmiechała.

W końcu jego ręka wylądowała na jej głowie tylko po to, by ją poczochrać. Jak zwykle próbowała się wyrwać, psiocząc na niego, wyzywając od idiotów, ale to i tak nie pomogło. Mimo iż był przegrany, zwyczajowo musiał się na niej powyżywać… lecz było to coś, co mimowolnie lubiła.

W końcu byli przyjaciółmi.

„Odrębność płci wyklucza przyjaźń między mężczyzną a kobietą"

Kazimierz Chyła

Było już ciemno, a księżyc świecił wysoko na niebie, dzięki czemu mogła bez żadnych przeszkód wyrwać się ze swojego domu chociaż na chwilę; pomimo uzyskania progu dorosłości, nadal chciała czasami zachowywać się jak małe dziecko, być wolne od obowiązków, cieszyć się tylko chwilą. Cichcem wymknęła się z posiadłości, rozglądając się uważnie dookoła, czy aby na pewno nikt jej nie dostrzegł; wsiadła na oklep na swojego ogiera, teraz już jedenastolatka, który moment swojej szczytowej formy miał już dawno za sobą. Był jej wiernym towarzyszem, którego nigdy by nie oddała, zaborczy, nerwowy, ale ufała mu na tyle, na ile można było ufać zwierzęciu.

Wplotła ręce w jego grzywę, siedząc wygodnie na grzbiecie; prędko przeszła do galopu, oddalając się od terenów swojej familii, wjeżdżając w kierunku jednej z polan. Były to raczej bezpieczne okolice, które Shaera znała jak własną kieszeń, ale na wszelki przypadek wzięła ze sobą sztylet. Zupełnie nieświadoma, że nie jest sama jechała z delikatnym uśmiechem na ustach, w rozpuszczonych włosach; oczy błyszczały jej jak gwiazdy i nie przypominała już niczym nadętego dzieciaka, jakim kiedyś była. Nawet matka zauważyła, iż nieco się uspokoiła, a na jej twarzy rzadko już kiedy pojawiał się rumieniec zakłopotania. Musiała kiedyś podziękować za to jej przyjacielowi, dzięki któremu zaakceptowała samą siebie.

W każdym razie jak tylko znalazła się przy starym dębie, ześlizgnęła się ze swojego rumaka, by wolno ściągnąć z siebie ubranie; oficerki, spodnie, majtki, bluzka, biustonosz upadły na ziemię, razem ze sztyletem, przez co teraz stała naga, skąpana jedynie w świetle księżyca. Jej ciało było obecnie w pełni rozwinięte – szczupłe łydki, małe stópki, masywne uda, szerokie biodra, szczupła talia, normalnych rozmiarów piersi, dumna postura… nie należała do wysokich niewiast, nie wszystkim mogła się podobać, ale tej nocy miała w sobie coś magicznego. Dzikość, pewność siebie, dozę niewinności oraz dziwnej harmonii – wszystko to uderzyło mężczyznę stojącego za drzewem, schowanego w cieniu lasu, przyglądającego się kobiecie z otwartymi ze zdziwienia ustami.

Ona dorosła, to doszło do jego głowy.

- Jest… piękna. – wyszeptał, nie ważąc się nawet na to, by wyjść z ukrycia; dwudziestodwuletni Ashlae nie mógł dojść do siebie; od tylu lat serdeczni przyjaciele, droczący się i śmiejący się na przemian, zawsze gotowi pomóc sobie. Tym byli dla siebie, towarzyszami, ale niczym więcej.

Owszem, miała wąskie usta, ogorzałą już od nadmiernego przebywania na świeżym powietrzu twarz, w dodatku wiecznie się brudziła i ani trochę nie przywiązywała wagi do tego, jak wygląda, ale… nie miał wątpliwości, że za to ją kochał.

Kochał.

Jego błękitne oczy rozszerzyły się pod wpływem zdziwienia; kiedy to się stało, nie potrafił sam powiedzieć. Niewiasta zaś zaczęła tańczyć na bosaka, śpiewając głośno usłyszaną gdzieś piosenkę. Po chwili wskoczyła na grzbiet swojego wierzchowca, by jak ta dzika Amazonka galopować jak ją bogowie stworzyli przez polanę, szczęśliwa z chwili wolności, spełniając swoje najskrytsze marzenie, śmiejąc się, śpiewając…

Wolna niczym mustang.

-----

- Naprawdę muszę? – spytała się spokojnym głosem, stojąc naprzeciwko swojej matki; ta kiwnęła jedynie głową, po czym obdarzyła swoją latorośl uśmiechem pełnym miłości.

Kimże by była, żeby odmówić?

Z ociąganiem ruszyła w kierunku swojego pokoju; chciała, żeby nagle wyskoczył Ashlae i powiedział, że mają znowu coś do zrobienia, ale ostatnimi czasy jakoś jej unikał, a gdy już się spotykali, był w stosunku do niej szorstki. Początkowo myślała, że się z nią droczy, lecz szybko przekonała się, iż była w błędzie; nawet jego siostra razu pewnego przyjechała, by zapytać się co się stało między nimi. Shaera ani trochę nie rozumiała, co się wydarzyło… czy powiedziała coś przykrego, czy też czynem swoim go obraziła? Westchnęła.

Nigdy nie zrozumie mężczyzn, to było pewne.

Otworzyła drzwi do pokoju, a zamiast zapachu cytryn, witającego ją zawsze z samego rana, jak i gdy przyszła na moment wypocząć, uderzył ją tym razem… jaśmin, lilia? Jej ciemnoniebieskie oczy rozszerzyły się ze zdziwienia, ujrzawszy pięć niewiast: swoją młodszą siostrę, kuzynkę, ciotkę oraz dwójkę rodzeństwa jej przyjaciela. Nim zdołała czmychnąć, złapały ją za dłonie i wciągnęły do środka, zamykając drzwi.

Jak jakaś lalka siedziała na krześle, poddając się zabiegom upiększającym: umyły jej twarz, przeczesały długie włosy, pozbywając się kołtunów, kremy drogie na jej twarzy zostały zmarnotrawione, jak to później określiła, usta podkreśliły szkarłatem, oczy zaś węgielkiem, dając efekt zadymienia. W uszach srebrne okrągłe duże kolczyki się pojawiły, a włosy ułożono w śliczny kok. Szyję i przeguby poperfumowano zapachem lilii, kwiatów delikatnych, ją samą zaś przyobleczono w suknię koloru niebieskiego, jak jej oczy. Naszyjnik z błękitnym kamieniem na srebrnym wisiorku zdobił jej piersi niejako, całą paletę ciężkich bransolet nałożono na ręce, na małe stopy zaś buciki ze skórki. Wyglądała teraz jak jakaś dama, co skrycie się Shaerze podobało, bowiem pierwszy raz w życiu tak dystyngowanie się prezentowała, a gdy zobaczyła siebie w lustrze… nawet głosu nie mogła z siebie wydobyć.

W końcu pozostała jedynie z czarnowłosą, dziewczyną poznaną wtedy, gdy miała lat trzynaście; nigdy tego momentu nie zapomniała, a pomimo faktu, iż były rówieśniczkami, tamta wyglądała na znacznie starszą, poważniejszą no i była piękniejsza. Oraz zamężna, a według plotek już pod sercem nosiła pierwsze dziecko. Może tego akuratnie blondynka jej nie zazdrościła, ale… ta przynajmniej nie budziła wątpliwości, iż nigdy na jej palcu nie pojawi się obrączka.

- Jesteś śliczna! – zaklaskała w dłonie z zadowoleniem, a łzy pojawiły się w jej oczach; szczere, pełne dobroci. Ile razy rozmawiały na przeróżne tematy? Były dobrymi przyjaciółkami, chociaż teraz rzadko kiedy miały okazję się widzieć. Na licach kobiety pojawiły się rumieńce zakłopotania.

- Szkoda tego wszystkiego na mnie. – odpowiedziała jej Shaera, patrząc swojej rozmówczyni prosto w twarz; zawsze dumna, niezłomna, pomimo faktu, że jednak różniły się pod każdym względem. Nie czuła się już od niej gorsza. Ba, nawet nie wiedziała kiedy tak się stało!

- Kochana, czasami przerażasz mnie swoim dorosłym podejściem, ale jeżeli chodzi o twoją osobę, zachowujesz się jak dziecko! Niebawem będziesz miała dwudzieste urodziny, to czas, żebyś wzięła się za siebie i w końcu zawróciła w głowie mojemu bratu! – rzekła czarnowłosa, krzyżując ramiona; blondynka jedynie zaśmiała się nerwowo. Ile razy słyszała to z jej ust? Dlaczego nikt nie mógł zrozumieć, że byli przyjaciółmi, niczym więcej?

Chociaż ostatnio… nawet tym nikt by ich nie nazwał.

Czarnowłosa podeszła do niej, obejmując ją ramionami i przytulając do siebie; znacznie od niej wyższa, a jednocześnie taka krucha. Shaera sama nie wiedziała, co się ostatnio z nią działo. Przyzwyczajona była do obecności Ashlaela, a tu nagle nie ma go w pobliżu. Czuła się w jakimś stopniu zagubiona. Znała go prawie siedem lat, ale teraz oddalali się od siebie; jakby wyczuwając tok jej myśli, Ilea złapała ją za podbródek i uniosła głowę. Tym razem jej spojrzenie było pełne powagi, toteż kobieta wskazała krzesła, by obydwie usiadły.

Chociaż biedna nie wiedziała, co tamtej powiedzieć.

- Muszę ci coś powiedzieć, kochana. – z ust przyjaciółki wyrwały się te słowa, które wprowadziły ciało odzianej w niebieską suknię w drżenie; nigdy nie lubiła wydźwięku tego zdania. Kojarzyło jej się z wszystkim co złe. Dlaczego akuratnie tego dnia? Czarnowłosa jednak kontynuowała swoją myśl. – Widzisz, mój brat powiedział, że musi się w końcu ustatkować.

- Ustatkować? To znaczy… to dlatego już nie ma czasu by spotykać się ze mną? Rozumiem. Pewnie przeze mnie wszyscy myślą, że coś nas łączy. – odpowiedziała Shaera w zadumie, bardzo wolno; że też nigdy o tym nie pomyślała! W końcu on miał już dwadzieścia cztery lata, już dawno powinien był podjąć ten krok.

Patrzyła przez moment na swoje dłonie, po czym uniosła głowę tylko po to, by zobaczyć złość w oczach przyjaciółki; nieme pytanie pojawiło się na twarzy blondynki, a tamta mocno złapała ją za ramiona… dziewka była pewna, że pewnie zostaną jej od tego siniaki, jednak nawet nie jęknęła.

- A nie?! Wy dwoje dobraliście się idealnie, ślepi, głusi i głupi! Ten idiota ostatnio zachowuje się podejrzanie, ty łazisz jak jakiś cień, patrząc się tymi szczenięcymi oczami na bramę z nadzieją, że w końcu przylezie. Ale on już nie przyjdzie, a jak tak dalej pójdzie to znajdzie sobie jakąś lafiryndę i tyle będzie! – warknęła, nadal ciągnąć swój monolog; przyjaciółka nie była w stanie wykrztusić z siebie chociażby jednego słowa, patrząc na nią z niedowierzaniem swoimi dużymi ślepiami. W końcu tamta ją puściła.

Już myślała, że Ilea wyjdzie, trzaskając drzwiami i rzucając coś w stylu „A rób se ty co chcesz, durna babo!", jednak nie zrobiła tego; spojrzała na Shaerę przez ramię tym swoim spojrzeniem, które każdego mogło przekonać do tego, by zrobił to, czego sobie waćpanna życzyła. Po chwili uśmiechnęła się szeroko, co niezbyt spodobało się dziewce. Kurwiki w oczach, szelmowski uśmieszek na pełnych ustach…

Kłopoty.

- Zrób coś z tym, albo rozpowiem wszystkim, że sypiacie ze sobą. Nikt się w sumie by nie zdziwił… - powiedziała niskim głosem, jednych doprowadzając na skraj żądzy, a drugich na skraj szaleństwa. Blondynka należała niewątpliwie do tej drugiej grupy, a gdyby miała nóż, pewnie otworzyłby się jej w kieszeni.

Ta diablica!

- Mnie to nie obchodzi! Zresztą dobrze wiesz, że my jesteśmy przyjaciółmi, a nie kochankami! – odpyskowała natychmiast, bowiem miała dosyć czepiania się jej osoby; należała do bardzo spokojnych ludzi, ale każdy miał swoje granice. Raz się na nią darła, by zaraz front zmienić i ją szantażować w tak ohydny sposób!

- Ha, mam nadzieję, że mój brat w końcu weźmie się do roboty, bo inicjatywy z twojej strony raczej nie zobaczę. W każdym razie ON widział cię nago. – zachichotała czarnowłosa, jedynie gapiąc się na młodą kobietę, czekając na reakcję przyjaciółki.

Tamta zaś zamrugała oczami ze zdziwienia. Ashlae? On? Ha, w życiu by tego nie zrobił, znała go bardzo dobrze! Nim zdołała nad sobą zapanować, już go broniła, co… wzbudziło zachwyt w Ilei do tego stopnia, że ta przytuliła ją do siebie; dopiero po chwili, gdy obydwie się uspokoiły, siostra jej towarzysza zaczęła opowiadać, co to się wydarzyło, jak wrócił nad rankiem pewnego dnia…

Tak czerwonej Shaery nikt dawno nie widział.

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

------

Gdy zdołała w końcu pozbierać swoje myśli, było południe, a więc czas, kiedy wszystko miało się zacząć; na niebie pojawiły się jednak czarne chmury, dając do zrozumienia, że niebawem lunie jak z cebra, przez co całą imprezę może wziąć szlag. Prócz familii Zargondalów, a raczej tylko jej skrawka, pojawiły się zaprzyjaźnione rodziny oraz część arystokracji, poubieranej jakby jakaś zima była, a wszyscy różnokolorowi jak pawie. Panienki grube i chude, piękne i szpetne również raczyły swoje zacne tyłki przywlec, ale na ich twarzy, a przynajmniej na większości, dało się wyczytać znudzenie oraz pewnie obrzydzenie zapachem koni i końskiego łajna.

- Co za zjawiskowa kobieta oczom mym się ukazała! Czy imię twoje mogę poznać, o pani? – usłyszała męski głos, chociaż jej obcy; przeniosła wzrok z tego cyrku na osobnika, który tak wytwornie się do niej zwracał.

Był przystojny, co do tego nie było wątpliwości; miał urodę cherubinka, delikatne rysy twarzy, duże błękitne oczy, prosty nos oraz wąskie usta. Średniej długości jasne sploty włosów miał zaczesane do tyłu oraz spięte jakąś zapinką, a odziany w drogie szaty koloru kremowego; za same jego buty mógłby kupić sobie porządnego wierzchowca z rzędem! Dziewka skrzywiła się; nie znosiła rozrzutności, ale skoro się napatoczył, to może będzie mogła się wykazać i przekonać go do kupna jakiegoś jej podopiecznego, albo i dwóch?

Uśmiechnęła się przyjaźnie, jak to miała w zwyczaju; dygnęła, bowiem znajomość etykiety była wymagana niestety od jej skromnej osoby, pomimo urywania się z lekcji. Jednak Ashlae, jak jej widmo, łaził za nią wszędzie i zawsze przyprowadzał na lekcje. Westchnęła. Czy całe jej życie kręciło się wokół jego osoby?

- Jestem Shaera Zargondal, waćpanie. – odpowiedziała spokojnym, niemalże monotonnym głosem; usta nieznajomego wykrzywiły się w prawą stronę w jakimś dziwnym grymasie.

Nim zdołał coś z siebie wyprodukować, lunęło; widząc, że czarne chmury pojawiły się nad ich posiadłością była pewna, że będzie burza. Mężczyzna przygarnął ją do siebie w odpowiednim momencie, bowiem gdy tylko krople deszczu zrosiły ziemię, wszyscy zaczęli uciekać do domostwa, by skryć się przed ulewą. Szlachcic wskazał jej dłonią wejście, ale ta jedynie zaprzeczyła ruchem głowy. W końcu miała swoje obowiązki do spełnienia w takim przypadku!

- Pan musi mi wybaczyć, ale muszę się zająć zamknięciem stodoły oraz uspokojeniem koni. Jestem w końcu córką gospodarza. – usprawiedliwiła się niemalże natychmiast pewnym siebie głosem, po czym wyzwoliła się z jego objęć, by ruszyć biegiem w kierunku stajni.

Po drodze zgubiła swoje pantofelki, ale akuratnie tym się nie przejmowała; nawet nie obejrzała się za siebie, tylko wleciała jak torpeda do środka, sprawdzając wszystko po kolei, czy boksy pozamykane, jak i okna. Konie zgodnie z przewidywaniami były niespokojne, ale wałęsająca się znajoma postać uspokoiła je znacznie; gdy już wszystko było w najlepszym porządku, zamknęła stajnię na cztery spusty, biegnąc teraz do stodoły.

Suknia była przemoczona do suchej nitki, opaćkana błotem, stopy poranione od wystających ostrych kamieni, włosy w nieładzie, a makijaż zaczął schodzić, przez co wyglądała po prostu koszmarnie, lecz tym akuratnie się nie przejmowała. Wleciała do środka, zamykając budynek natychmiast; wszystko wydawało się w porządku, jednak postanowiła jeszcze wyjść za, spojrzeć na padok, czy aby przypadkiem nie zostało tam coś zostawione.

Gdy przechodziła obok skrytki, poczuła czyjąś dłoń obejmującą jej kibić, a druga zatkała jej usta; obcy jej zapach, obcy jej dotyk poruszył nią do głębi, toteż zaczęła szamotać się, by chociaż ujrzeć twarz tego, kto ją tak brutalnie zaatakował. Nim zdołała cokolwiek zrobić, została przyparta do zimnej ściany, a mężczyzna zaczął się do niej dobierać; ręka na jej udzie, oddech przy jej uchu oraz twarz tego, kogo spotkała zaledwie kilka minut temu.

Shaera jednak nie była bezbronna.

Nim zdołał zareagować, przyłożyła mu z kolana między nogi, dobijając go prawym sierpowym; zgiął się w pół, a później poleciał do tyłu, z niedowierzaniem patrząc na rozwścieczoną dziewkę. Rozejrzała się za czymś, co mogłaby w dłoń uchwycić jako broń i znalazła – łopatę do wyrzucania gnoju. Ot, idealna na taką szumowinę! Brwi zmarszczyła, przyjmując bojową postawę, a tamten wydobył z siebie kilka słów, gdy powoli zaczął wstawać.

- Ty dziwko! Jak śmiesz? Wiesz, kim jestem?! – warknął, jednak nie zdołał nawet więcej z siebie wydusić, gdy znienacka pojawiła się kolejna osoba, która przyłożyła mu mocno w gębę; stęknął jedynie, spojrzał na nieznajomego mu osobnika, zaklął, po czym ulotnił się z pomieszczenia, złorzecząc.

Blondynka z niedowierzaniem patrzyła na wysokiego mężczyznę o średnich długościach czarnych włosach, zawsze zadbanych; nawet teraz nie było inaczej, chociaż zrosił je deszcz. Ogorzała od nadmiernego przebywania na świeżym powietrzu twarz z błękitnymi oczami, które teraz wpatrywały się w nią z niemym pytaniem, tak znajome, tak jej bliskie, usta wygięte w gniewnym grymasie, kilkudniowy zarost na twarzy, pewna siebie, dumna postura.

Ashlae.

- Jesteś cała? Nic ci nie zrobił? – zapytał się spokojnym głosem, który zawsze albo wprawiał ją w stan skrajnej irytacji, albo koił serce. Patrzyła na niego jak urzeczona, jakby pierwszy raz go zobaczyła.

Ile czasu minęło, przyjacielu?

- Przecież wiesz, że umiem sobie radzić. Dostałby łopatą w łeb, jakby znowu czegoś spróbował. – odparła lekkim tonem, siląc się na uśmiech; jak zwykle pojawił się znienacka, chociaż pewnie po prostu przyszedł sprawdzić, czy wszystko pozamykała. Mimo to widząc go poczuła ulgę.

Uśmiechnął się.

- Wiem, wiem. Taka właśnie jesteś. – powiedział poważnie, podchodząc do niej, by jeszcze bardziej poplątać jej włosy na głowie; tym razem nie strzepała jego ręki, bojąc się, że zaraz sobie pójdzie.

Niestety, zrobił to nawet bez zachęty, by to uczynił. Odwrócił się na pięcie, zostawiając ją samą…

Bezbronną jak nigdy.

„Aby znaleźć miłość, nie pukaj do każdych drzwi. Gdy przyjdzie twoja godzina, sama wejdzie do twego domu, w twe życie, do twojego serca."

Bob Dylan

Pierwszy krok, pierwsze słowo, pierwsza łza wypłakana z powodu miłości – to było chyba najtrudniejsze; poczuła dziwny ucisk w gardle, jak i niepokój w sercu. Wiedziała, że jeżeli czegoś nie zrobi on, jej wybawiciel, odejdzie już na zawsze; to była kobieca intuicja, lub cokolwiek w tym rodzaju. Wyciągnęła prawą dłoń, usta jej zadrżały, a z oczu zaczęły spływać wolno łzy, wyznaczając trasę przez jej policzki.

Wyglądała jeszcze gorzej, niż przed minutą.

I nagle biegła w jego stronę, obejmując go od tyłu, przytulając głowę do zimnych pleców mężczyzny, którego tak dobrze znała; trzymała go z całych sił, bojąc się jednak unieść głowę. Czuła, jak przystaje, jak zapewne spogląda przez ramię, z niedowierzaniem, by w końcu za pomocą swojej siły wyzwolić się z jej objęć; pozostała sama, drżąca, zapłakana i rozmazana na całej twarzy, wpatrująca się w swoje bose stopy.

- Na bogów, wyglądasz okropnie. – rzekł z niedowierzaniem w głosie, by ściągnąć z siebie czarną kurtę i zarzucić ją na plecy drżącej blondynki; po chwili objął ją ramieniem, a wreszcie powiódł za jej wzrokiem, a jego oczy rozszerzyły się jeszcze bardziej, niźli przed chwilą. – Czyś ty oszalała? Zachorujesz!

- Dziękuję. – wydukała w końcu, wolno unosząc głowę i stykając się z nim wzrokiem; był od niej o wiele większy, ale nigdy nie stanowiło to dla niej problemu.

Patrzył na nią tak przez minutę, a może i nawet dwie; miała coś jeszcze dodać, rozchyliła drżące z zimna wargi, ale w tej chwili poczuła ciepły dotyk jego znajomej dłoni. Uniósł jej twarz za podbródek, a sam schylił się, by ją pocałować; szorstkie usta, o smaku dopiero co zjedzonego obiadu, były dla niej najwspanialsze na świecie; zamknęła więc oczy, delektując się tym momentem.

Nie trwał długo, a to on był pierwszym, który się wycofał; gdy poczuła dotyk materiału na swoim policzku, otworzyła oczy. Uśmiechał się do niej ciepło, ocierając jej twarz z kropli deszczu oraz rozmytego makijażu, robionego przez jakieś pół godziny, jak nie dłużej; wiedziała, że wyglądała w tej chwili okropnie, toteż odwróciła czym prędzej wzrok, żeby przypadkiem nie zobaczyć szyderstwa na jego twarzy.

- Jesteś piękna, Shaero Zargondal. – mruknął, zmuszając ją do tego, by wróciła do niego wzrokiem; pieścił dłonią jej lewy policzek, patrząc się na nią tak, jak zawsze. Dlaczego wcześniej tego nie potrafiła zauważyć? Może dlatego, że… kochała go od tylu lat, iż nie wiedziała, jak to pokazać? Jak się w tym połapać? Po raz kolejny łzy napłynęły jej do oczu. – Ej, bekso, dlaczego znowu płaczesz, hm?

- Kocham cię, więc… więc nie odchodź. – odparła w końcu, dumnie unosząc już głowę; uśmiechnął się pod nosem. Cała Zargondalówna.

Uniósł ją w powietrzu, by przytulić do piersi, a później pocałować w usta; co za idiotka jedna! No cóż, miłość ślepa była, co do tego nie miał wątpliwości, ale żeby pozostawić ją samej sobie w takim stanie? Teraz, kiedy pragnął jej tak, jak wtedy gdy ujrzał ją nago skąpaną w świetle księżyca? Nie, teraz pożądał jej o wiele mocniej. Wiedział, że będzie jego i tylko jego, a niechajby jakiś samiec inny się zbliżył, a z dupy nogi powyrywa.

- Kocham cię, ty durna babo. – stwierdził spokojnym głosem, nim wylądowali razem na sianie.

Miłosne okrzyki słychać było tego dnia w stodole.

----

Jej mąż zgodnie z tradycją przyjął nazwisko jej familii, chociaż wokół tego trwała niezła batalia; Shaera była nawet w stanie porzucić swój ród, na rzecz tego drugiego, lecz na szczęście jakoś się Ashlae z jej ojcem dogadał, toteż obyło się bez rękoczynów. Był już miesiąc po ślubie, a przygotowania trwały również miesiąc; nikt nie miał nic przeciwko, żeby się razem spotykali, a co się przy okazji działo… no cóż, o tym wiedział każdy. I blondynka miała wrażenie, iż wszyscy czekają na to, aż jej brzuch się zaokrągli, bowiem niewiasty z rodziny Zargondal niezwykle płodne były.

Patrzyła przez drzwiczki do boksu, jak jej czarnowłosy wybranek zajmuje się rodzącą kobyłą; uśmiech mimowolnie wpłynął na jej twarz. Jej rozmyślania na temat jakim ojcem byłby ten ślepy pacan przerwało uderzenie w plecy; była pewna, że zaraz swoje płuca wypluje, toteż z naganą spojrzała na Ileę, będącą już w zaawansowanej ciąży.

- Widzę, że nadal nie masz dość mojego braciszka. – zachichotała dosyć głośno, przez co mąż Shaery spojrzał przez ramię na nią z przyganą, a usta otworzył; kobieta nie musiała nawet zgadywać, co powie, bo akuratnie znały go przecież nadzwyczaj dobrze.

- Możesz być cicho? Doprawdy, baby w ciąży to zmora! – prychnął, po czym wrócił do wcześniejszej czynności; czarnowłosa uspokoiła się nieco, ale z zainteresowaniem spojrzała na brzuch przyjaciółki, a teraz to już w sumie bratowej.

Gościła tu nader często, chociaż wyszła za mąż za jednego z kupców; jej miłość do koni jednak była nadzwyczaj duża, a dar przekonywania ogromny, toteż kierowała swoim wybrankiem jak chciała. Dziewka nie wiedziała, czy to dla niego dobrze, czy też nie, lecz poznała go. Chłop prosty, o złotym sercu.

- Kocham go to z nim wytrzymuję jakoś. – odparła ze spokojem, odchodząc od drzwiczek; byli już wszyscy potrzebni do tego, ona zaś miała inne obowiązki do spełnienia.

Ilea jednak nie dała się tak łatwo spławić, toteż lazła za nią do boksu nowego nabytku, gorącokrwistego ogierka maści gniadej; od miesiąca próbowano jako tako opanować jego charakter, ale ciężko z nim było. Dwulatek, ujeżdżony, chociaż nadal dawał się we znaki, był ulubieńcem młodszych członków rodziny, chociaż sama Shaera nadal kochała całym swoim sercem Bimbra… i wiedziała, że nic tego nie zmieni.

Nim zdołała go oporządzić i osiodłać, z radosnych pokrzykiwań wywnioskowała, iż kobyła urodziła; uśmiechnęła się pod nosem, ale nie zamierzała przerywać teraz swojego toku myślowego. Im szybciej popracuje z tym koniem, tym szybciej będzie mogła pomigdalić się ze swoim mężem, a to zawsze coś. 

W końcu wyszła z boksu, prowadząc konia za sobą; nie był zbyt wysoki, ale niski również; w każdym razie gdy wylazła przed główne wejście, weszła na jego grzbiet, po czym skierowała go ruchem wodzy w kierunku czworoboku. Ten, jak to zwykle bywało, zamiast wjechać normalnie, przeskoczył nad ogrodzeniem i właśnie w tym momencie blondyna poczuła dziwne uciskanie w żołądku. Gdy tylko wylądował, a ta była w stanie go zatrzymać, zeskoczyła prędko z ogiera, niemalże natychmiast wymiotując na piasek.

Chwilę to trwało, jednakże w końcu organizm uspokoił się; Shaera odetchnęła z ulgą, uśmiechając się pod nosem, gdy raban wokół siebie jakiś usłyszała. Podniosła głowę tylko po to, by zetknąć się głową ze swoją drugą połówką, zaniepokojoną i nader nerwową. Nim zdołała mu wyjaśnić o co chodzi, już miał ją na rękach.

- Potrzebujemy medyka! – zawyrokował, nawet nie pytając się swojej żony o zdanie; gdy poczuł, że go szczypie, odwrócił spojrzenie w jej stronę, a na twarzy pojawiło się nieme pytanie.

Wybuchła śmiechem.

- Kochanie, medyk może i się przyda, ale w sumie nic mi nie jest. – powiedziała spokojnym głosem, gapiąc się w jego oczy; teraz to wyglądał jak kot srający na pustyni, przez co nie mogła się powstrzymać… radosny chichot rozległ się na czworoboku. – Powinieneś wiedzieć, że kobiety z mojej familii są bardzo płodne.

Zamrugał oczami, patrząc na swoją połówkę jak na wariatkę; Shaera usłyszała śmiech jego siostry, jak i zadowolone pogwizdywania braci; blondynka naoglądała się już za dużo niewiast w ciąży, by samej nie być w stanie zidentyfikować, że jest w stanie błogosławionym. Objęła go więc ramionami za szyję, a usta swoje przybliżyła do jego ucha.

Tego dnia na stołach w obydwu rodzinach obficie lała się gorzałka.

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Widmo wojny nadciągało z wolna do każdego z domów; zaczęło się od większych miast, jednak mężczyźni odziani w lśniące zbroje z zielonymi płaszczami zawitali w końcu do wiosek, pukając nawet w drzwi walących się chat. Która matka z dziećmi nie bała się kroków? Ile łez zostało wylanych już teraz, nim wojna nie zaczęła się na dobre? Zwątpienie, strach, rozdzielone rodziny, ojcowie oraz synowie idący ramię w ramię na pole bitwy, by zginąć, pozostawiając swoje brzemienne żony, dzieci, matki na pastwę losu.

I tracąc swoje człowieczeństwo, wolno, nieświadomie, wśród tysiąca przelanych kropel krwi; rzadko który budził się nad dziewką z trójką dzieciaków, którą gwałcił z radością na ustach, by później powrócić do swojego domostwa, objąć swoje dzieci, powiedzieć im bajkę na dobranoc i dobrać się do swojej żoneczki. Taka była druga strona wojenki, o której niewiele mówiono. Ludzie stawali się bestiami, a żądza mordu w nich rosła.

Shaera była tego świadoma. Dlatego płakała.

- Nic na to nie poradzę, to mój obowiązek. – powiedział jej mąż, pochylony nad nią, gdy trzymała na kolanach ich roczną córeczkę; gładziła ją po ciemnych włoskach, pojawiających się na jej dużej główce. Czochrał jak to miał w zwyczaju włosy swojej lubej, jednak tym razem to nie pomagało.

Patrzyła na niego z oczekiwaniem; nie mógł jednak zostać tutaj, gdzie należało jego serce. To był jego dom, miejsce do którego niechybnie wróci, lub zginie; spokój zagościł w sercu czarnowłosego. Nie będzie nigdy sama. Ma Ileandrę, ich córkę oraz całą rodzinę dookoła, która będzie ją wspierać. W dodatku miał nadzieję, że wróci… w familii Zargondalów bowiem wielu mężczyzn w wieku Podboru było, toteż niewiasty będą dzisiejszego wieczora płakały samotnie w łóżkach. Taka była cena, jaką musieli zapłacić, by ich żony mogły spać bezpiecznie w swych łożach.

- Popatrz się na mnie, durna babo. – warknął, wyprowadzony z równowagi; dla niego nie było to łatwe. Uniósł jej głowę delikatnie, patrząc raz na nią, raz na owoc ich miłości. Westchnął w końcu, po czym na jego ustach pojawił się zawadiacki uśmieszek, zawsze wprawiający blondynkę w skrajną irytację. – Obiecuję, że wrócę do was… do ciebie, Shaero Zargondal… i do naszej córki. Nie pozbędziesz się mnie tak łatwo!

- Naprawdę? – wydukała w końcu z siebie, z ogromną nadzieją w głosie; wewnętrznie czuła, iż łudzi się, że zaraz okłamie ją, ale… przecież tego właśnie od niego oczekiwała. Musiała żyć dla tego mężczyzny, dla Ileandry. Przytuliła dziecko do swojego serca, gdy mężczyzna po raz kolejny je objął.

- Oczywiście. – odpowiedział, zamykając oczy, by nie puściły się łzy.

Bolało jak cholera.

----

Patrzyła na wszystkich jej bliskich, którzy mieli bronić ich domów; jej druga połówka, bracia, kuzyni, przyjaciele, nawet wujek oraz ojciec. W posiadłości zostali młodzi parobkowie, kobiety oraz dzieci, które niezdatne były wszak do walki, chociaż gdyby mogły, zapewne ruszyłyby do boju wraz ze swoimi mężami. Niektóre płakały, inne próbowały wyjaśnić swoim latoroślom, o co w tym wszystkim chodzi, mimo że ich serca same nie znały odpowiedzi na nurtujące ich pytania. Dlaczego walczą?

Za skrawek pieprzonej ziemi.

Siedzieli dumnie na najlepszych koniach ze stajni rodzinnej; pewni siebie, hardzi, z dumnie uniesioną głową, prezentowali się wspaniale. Niektórzy mieli miecze, inni topory z tarczami, lśniące zbroje; wszystko to radowało zapewne oczy kobiet o płochym sercu, niezwiązanych z nimi żadną więzią. Ale tutaj rzecz miała się zupełnie inaczej. Budziło to rozpacz. Gniew. Bezsilność.

Blondynka stała obok bojowego rumaka swojego męża, ujeżdżonego przez nią samą; mimowolnie czuła nienawiść do tego pięknego zwierzęcia. Jak mogła to uczynić, sama nie wiedziała. Jej mąż łypnął jedynie na nią z góry, po czym jego dłoń znowu wylądowała na jej głowie; kiedyś tego nie znosiła, ale teraz oddałaby wszystko za to, by mógł się z nią tak droczyć jeszcze godzinę, może dzień…

- Błagam cię, wróć do domu. Będę na ciebie czekała. – rzekła, gdy jej ojciec dał sygnał do odjazdu; ostatni pocałunek na ustach, ostatnie ciepłe słowa, jego zapach.

- Wiem. – usłyszała jego wahanie w głosie; dziwne drżenie, jakie nie pojawiło się do tej pory nigdy. Nawet wtedy, gdy się z nim kłóciła, czy wtedy, gdy po raz pierwszy usłyszała te dwa cudowne słowa.

Nie zdołała jeszcze czegoś dodać, nie zdołała oddać mu pukla swoich poplątanych włosów, czy zapłakać mu w pierś; już oddalał się od niej, a jego sylwetka majaczyła gdzieś w oddali. Nie wiedziała, czy spojrzał za siebie. Dlaczego będąc wolną, nie mogła pobiec za nim? Dlaczego będzie teraz spała samotnie, wdychając ostatki jego zapachu z ubrań? Zamknęła oczy.

- Nadchodzi burza…

„Silniejsza osobowość – silniejsze cierpienie, straszniejsze upadki, większa amplituda przeżyć. Być silnym – to boli."

Anna Kamieńska

Dni zamieniały się w tygodnie, a tygodnie w miesiące; bez listów, z ulatującymi wspomnieniami o bliskich, drżąc z niepewności, patrząc w przyszłość oczami bez łez, bowiem wszystkie zostały wypłakane. Spoglądając na dzieci, przypominające mężów, rodzące w sercu jeszcze większe obawy i lęki. Otworzyła wolno swoje oczy, wpatrując się jakby nieprzytomna na puste miejsce obok siebie.

Tyle czasu minęło, a ciągle w sercu nadzieja.

- Jestem głupia, ale wróci… przecież obiecał. – mruknęła pod nosem, wstając z łóżka; po drugiej stronie leżała jej córeczka, przypominająca jej ukochanego.

Uśmiechnęła się pod nosem; powtarzała te słowa jak jakąś modlitwę, każdego wieczora modląc się do swojej bogini. Nic nie smakowało tak jak dawniej, a jazda konno nie sprawiała jej już żadnej radości. Robiła wszystko machinalnie tylko po to, by kolejny dzień minął, każdego ranka patrząc na bramę z bijącym mocno sercem.

Bezskutecznie.

Ubrała się, patrząc przez ramię na kruchą istotkę z czarnymi włoskami; urosła tak szybko, a zachowanie niewątpliwie przejęła po ojcu. Duże ciemnoniebieskie oczy, okrągła buzia, to spokojne spojrzenie, dzięki któremu mogła normalnie funkcjonować. Część jego była tutaj; w tej chwili miała chociaż to, drobną namiastkę, bowiem jego ubrania, których w ogóle nie zamierzała prać do jego przyjazdu, niestety straciły tak bliską woń, tak znajomą.

Pochyliła się nad swoją latoroślą, by ucałować ją w odkryte czółko. Jej mała księżniczka. Niech śni o swoim rycerzu, przeszło jej przez myśl, a na usta wygięła w dziwnym grymasie. Wyprostowała się, wzięła swój kapelusz z szerokim rondem, po czym wyszła z sypialni.

- Hej, Shaera! Będziesz dzisiaj ujeżdżała Lafiryndę? – Ilea, matka starszego od jej własnego skarbeńka syna spoglądała na nią smutnymi oczami; kiedyś to one zupełnie się od siebie różniły, ale teraz to ona przejęła pałeczkę w pocieszaniu i utrzymywaniu wszystkiego w ryzach.

W końcu mężczyźni musieli wrócić do szczęśliwego domu, a nie do grobowca.

Blondynka skinęła głową, idąc w stronę schodów; czarnowłosa ruszyła za nią bez słowa, z dziwnym wyrazem twarzy. Podświadomie członkini rodu Zargondal nie chciała słyszeć jej słów, jednakże tamta, jakby to wyczuwając, złapała ją za ramię i obróciła w jej stronę. Miała dziwny wyraz twarzy, jakiś taki pusty; nie mogła już płakać, jednak usta jej drżały. W końcu rozwarła wargi.

- To już dwa lata, Shaero! – wykrzyczała jej w twarz, jakby to ona była wszystkiemu winna; mimo iż była mniejsza, otoczyła ją natychmiast ramionami.

Ktoś tu musiał być przecież silny.

Odepchnęła ją z całej siły, a blondynka niemalże upadła; na szczęście chwyciła się barierki, a zdziwione spojrzenie utkwiła w twarzy swojej przyjaciółki. Nic się nie zmieniła. Nadal piękna, nadal posiadająca naturalny urok oraz charyzmę, jednocześnie taka… pusta. Czy w kącikach jej oczu dostrzegła szaleństwo? Z mocą złapała ją za ramiona, ale tamta wydawała się jej teraz… odległa, zupełnie obca?

- Ty… ty go nigdy nie kochałaś, prawda? Jak możesz nadal żyć, jakby to się nigdy nie wydarzyło? Jak możesz nie czekać, jak my na swojego męża? Za kogo się uważasz, co!? – słowa okrutne, raniące serce bardziej, niźli ostrze miecza. Shaera spojrzała na czarnowłosą, jakby widziała ją po raz pierwszy w swoim życiu.

Odgłos dłoni uderzającej w policzek rozległ się w korytarzu. Jak w przedstawieniu…

A nazywało się to życiem.

----

Nie powiedziała wtedy nic; czy nikt nie widział bólu w jej oczach? Czy fakt, że była silna sprawiał, iż inni nie dostrzegali w niej ogromu cierpienia? W jednej chwili straciła najbliższe jej osoby, ale przecież musiała żyć dalej, żyć dla swojej córki, dla całej swej rodziny. Jakże później mogłaby spojrzeć w błękitne oczy swojego małżonka? Westchnęła.

Nie pomogło.

Wyszła z posiadłości; podwórze wydawało się pełne życia – parobkowie pracowali od samego rana przy koniach, niektóre niewiasty pomagały im z własnej woli. Lawirowała między nimi, kierując się w stronę otwartej już na oścież stajni; miała w końcu swoje obowiązki, które nie mogły czekać. Uśmiechnęła się w duchu… zacznie mocno z samego rana, to wieczorem będzie wyczerpana i szybko zaśnie, podobnie jej córeczka. Kolejny dzień minie…

Monotonność bólu.

Przeszła przez całą długość placu, nie spoglądając na bramę; czego się w sumie mogła spodziewać? Że akuratnie teraz wjadą? Pokręciła z niedowierzaniem głową, zaklęła pod nosem. Niestety nie pomogło. Przyspieszyła więc kroku, podążając w kierunku stajni, gdzie to miała swoją klacz do ujeżdżenia. Pomachała dłonią matce, pomagającej przy wywalaniu gnoju z jednego z boksów, gdy do jej uszu doszedł tętent końskich kopyt.

Wolno obejrzała się przez ramię; myślała, że robi to całą wieczność, iż nie będzie to miało końca, ale ile trwało to naprawdę? Kilka sekund? Sama nie była pewna, jednakże jej ciemnoniebieskie oczy pełne niewypłakanych jeszcze łez dostrzegły znajome sylwetki, pędzące na swoich koniach; długie ciemnozielone i postrzępione płaszcze powiewały na wietrze, niczym jakaś flaga. Mężczyźni wracali do domów…

Nie wiedziała nawet, czy krzyczała ona, czy inne niewiasty, które dostrzegły nadjeżdżających; zerwała się do biegu, porzucając wszystko, myśli o córce, o swych obowiązkach, pieniądzach, maskaradzie w silną niewiastę, jaką przecież nie była. Dlaczego wymagano od niej cudów? Dlaczego nie mogła płakać z innymi kobietami? Usta zrosił jej szeroki, szczery uśmiech, a na licach pojawiły się rumieńce.

- Ashlae! Ashlae! Ashlae! – krzyczała jak opętana, biegnąc na przywitanie; czy śniła? Czy to działo się naprawdę? W każdym razie Shaera nie chciała się już nigdy obudzić, otworzyć oczu, by ujrzeć poduszkę po drugiej stronie łóżka, zimną, bez wyrazu, zapachu, miłości.

W końcu wjechali tryumfalnie, przy krzykach, szlochach, gwizdach, śmiechach; jak przez mgłę dostrzegła własnego ojca, biegnącego do jej rodzicielki, przytulającego ją do serca. Przecież nie byli wojownikami, ale stanęli w ich obronie. To byli prawdziwi bohaterowie, nie ci chędożeni królowie. Rozglądała się jednak na najbliższą jej sercu twarzą; najstarszy brat, uśmiechnięty kuzyn, mąż przyjaciółki, parobek, brat jej ukochanego…

Stanęła jak wryta, gdy przejechała po gębach wszystkich; serce na moment przestało bić, ale nikt nie zdawał sobie sprawy nawet z tego, że ona tu stoi, że nadal oczekuje na jedną osobę. Lawirowała między wierzchowcami i ludźmi, wołając, patrząc się, pytając, ale nikt nie odpowiedział.

Zamknęła na moment oczy.

Kłamał.

-----

Budziła się i zasypiała o tych samych porach; schudła również znacznie, mało mówiła. Dni zamieniły się w cztery bite lata; Shaera myślała, że najgorsze było czekanie w niepewności, jednakże gdy wstawała rankiem, patrząc się na twarz swojej córki, przypominającej jej teraz w zupełności jej zmarłego męża wiedziała, iż się myliła.

Ile razy odwracała wzrok od niej? Uciekając przed własną księżniczką, której opowiadała bajki na dobranoc, śniącej wieczorami o swoim księciu na białym koniu? Gdy spała, zbierała się na odwagę i głaskała jej główkę, jednakże gdy tylko otworzyła oczy, cofała swoją dłoń, jakby bojąc się, iż tamta nagle zacznie krzyczeć, że zabiła jej tatusia. Głupie pomysły, ale ta myśl nie dawała jej spokoju.

Irracjonalne lęki.

Blondynka nie wiedziała nawet, kim jest; kiedyś była jednością, ale gdy połowa jej serca obumarła, kim się stała? Gdy patrzyła w lustro, nie widziała nic. Pustkę, ciemność, skorupę, nie czującą nic. Próbującą udawać solidną i twardą kobietę, uśmiechającą się do wszystkich, ale nie potrafiącą patrzeć na siebie dłużej, niż kilka sekund. Czasami płakała samotnie w kącie, ocierając swoje ramiona z zimna. Wołała również imię swojego męża, ale na nic.

Kłamca.

Złapała się za głowę; nie miała pojęcia nawet jaki był dzień, ale znała swoje obowiązki. Tak, tylko to ją teraz trzymało przy życiu… praca. Praca, która zmęczy ją i pozwoli zasnąć bez koszmarów. Dzięki której obudzi się, by wrócić w jej ramiona, uciec myślami od tego wszystkiego jak tchórz; nie była silna, bo była przecież człowiekiem. Słabym, kruchym, niepewnym przyszłości, nie znającym swojego miejsca…

I nienawidzącym śmiechu Ilei.

Wiedziała, że cierpieli, ale pomagali sobie nawzajem; ona zaś nie potrafiła tego zaakceptować. Jakże mieli uleczyć jej ból? Zrozumieć ją, skoro nigdy tak mocno nie kochali? Krzyczała wiele razy, że nic nie rozumieją, a oni ciągle i ciągle podawali jej te cholerne pomocne dłonie! A w ich oczach widziała tylko litość…

Wyszła czym prędzej na korytarz, próbując się uspokoić; łzy znowu podeszły jej pod powieki, toteż zaczęła trzeć swoje oczy; skupiona na tej jednej czynności nie usłyszała cichych kroków za swoimi plecami. Wolne, niepewne, należące do niewielkich rozmiarów istotki przytulającej się do misia, bowiem mamusia jakoś nigdy nie miała na to ochoty; wpatrująca się w pochyloną sylwetkę rodzicielki ze zdziwieniem na twarzy.

- Mamusiu? Mamusiu… - powiedziała niepewnie, zbliżając się do kobiety; ta spojrzała przez ramię ze łzami w oczach, a jej drżące wargi próbowały wydobyć z siebie jakiekolwiek słowo.

- Nie podchodź! – krzyknęła, ale dziewczynka podbiegła już do niej, szlochając z nieznanych sobie powodów; może tylko dlatego, iż ujrzała cierpienie w oczach matki? Próbując ochronić ją przed bestiami z koszmarów, o których nikt nie miał pojęcia? Do którego świata klucz miały tylko obydwie?

Objęła jej kolana mocno, nie dając się odepchnąć; Shaera nawet nie próbowała, a z jej ust wydobył się żałosny szloch; po kilku minutach uklękła, by ramionami objąć małe ciało należące do jej księżniczki, części którą pozostawił po sobie Ashlae, mężczyzna, którego przecież kochała tak mocno, że to bolało nawet teraz, po latach. Nie mogła nic już powiedzieć, podobnie jak ci, którzy zostali zbudzeni hałasem.

Ci, którzy przecież też kogoś stracili.

W końcu uniosła głowę na tyle, by móc spojrzeć Ileandrze w oczy; miały taką samą barwę jak jej własne, ale ten spokój, mądrość płynąca z nich… to tak jakby on dawał jej znak, że ciągle przy niej jest. Że pozostawił swoje serce tutaj, bo to jego dom. Dlaczego tak trudno było przypomnieć sobie te słowa? Nie potrafiła powstrzymać cieknących po policzkach słonych łez. Nawet nie chciała.

- Mamo, patrz na mnie! Mamo… nie idź już… ja będę grzeczna! Kocham cię, mamusiu, więc… więc nie odchodź! – wydukała z siebie czarnowłosa, tuląc się do niej tak mocno, jakby już nigdy miała jej nie puścić.

Czy sama kiedyś nie wypowiedziała podobnych słów? Na jej ustach pojawił się uśmiech… niemalże taki sam jak ten, który zrosił usta jej męża, gdy sama wyznała mu miłość. W końcu przypomniała sobie…

- Kocham cię, ty durna córko. – tylko tyle zdołała jej odpowiedzieć, nim ponownie zaczęła płakać.

Zakwitły przebiśniegi.

-----

Wiatr delikatnie pieścił ich skórę; świeże, nieznane jej jeszcze powietrze, ten dziwny zapach psów mieszający się z jodłą. Stała właśnie na jednym z wzniesień, skryta w cieniu starego, wiekowego drzewa, trzymająca w swojej prawej dłoni małą dziecięcą rączkę. Spojrzała na swoją córkę z miłością; z każdym rokiem coraz bardziej przypominała Ashlaela, lecz ze zgrozą dostrzegała masę jej własnych wad, które dziwnym trafem przeszły również na jej latorośl.

Wierzchowce pasły się w najlepsze, zaś obydwie podziwiały spokojne, błękitne niebo; nie mówiły za wiele, bowiem Shaera sama nie wiedziała, jak ma zacząć. Słońce ogrzewało jednak ich ciała, a dzień był taki przyjemny… zwiastun wspaniałego, gorącego lata pełnego zabaw, radości, ale również obowiązków. Wszystko toczyło się swoim naturalnym rytmem; jedni umierali, by mogli żyć inni. W końcu to zrozumiała.

- To była bardzo trudna i okrutna lekcja, prawda? – powiedziała na głos w zadumie; lubiła rozmawiać ze swoim mężem, bo wierzyła, że ciągle gdzieś jest, spogląda na nią, siedząc już przy swoich przodkach. Bez bólu w sercu, a z lekkością, radością, dzieląc się każdą chwilą spędzoną na tym świecie.

Ileandra spojrzała na nią pytająco, ale blondynka jedynie zaśmiała się; to coś, czego na pewno nie będzie w stanie zrozumieć… zresztą żadne słowa nie oddałyby w pełni tego, co chciałaby jej przekazać. Wiedziała, że kiedyś przyjdzie na to czas, ale nie teraz, nie w tym momencie.

Moment szczęścia wśród monotonii życia.

- Mamo, dlaczego musimy odejść? – usłyszała pytanie zadane spokojnym głosikiem; Shaera spojrzała na czarnowłosą kątem oka, po czym zamknęła oczy.

- Widzisz, twój tata zawsze chciał, żebym była wolna. Tego zapewne chciałby również dla ciebie. Musimy zostawić pewną część za nami. Może kiedyś zrozumiesz… - rzekła, a jej dłoń wylądowała w końcu na głowie dziecka, po czym zaczęła tarmosić jej włoski; usłyszała, jak jej księżniczka nabiera powietrza w płuca po to, żeby jej policzki się nadymały. Dynia.

Zaśmiała się.

- To nasz dom, wiesz? Zawsze możemy tam wrócić, pamiętaj o tym. Są tam ludzie, którzy cię kochają. Ale chcą nas ujeździć, a my chcemy być wolnymi, dzikimi mustangami, prawda? – spojrzała wyczekująco na twarzyczkę Ileandry; ta tylko rozumnie skinęła główką, po czym uśmiechnęła się.

Nie rozumiała, to było pewne. Ale Shaera wiedziała, iż kiedyś będą mogły o tym porozmawiać. Siedząc przy kominku, czytając jakąś książkę i spoglądając na stadko wnuków; jej serce uspokoiło się, wyleczyło ranę na tyle, że mogła znowu cieszyć się życiem. Kto wie, co ją czeka na tych ziemiach? Obcych, pachnących inaczej?

Motyl o purpurowych skrzydłach?

Przyszłość rysowała się w pastelowych barwach… śliczne kolory.

- Mamo, miałaś mi opowiedzieć o tacie i tobie. – oburzony głos córki doszedł do jej uszu; zachichotała, chociaż próbowała to zamaskować, jednak bezskutecznie.

- A więc usiądźmy. Będzie to długa historia, pełna miłości, ciepła, przyjaźni i zrozumienia…

A jej historia na pewno nie kończyła się tutaj…

I garniec złota na końcu tęczy czekał na radosny śpiew ptaków.

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Dołącz do dyskusji

Możesz dodać zawartość już teraz a zarejestrować się później. Jeśli posiadasz już konto, zaloguj się aby dodać zawartość za jego pomocą.

Gość
Dodaj odpowiedź do tematu...

×   Wklejono zawartość z formatowaniem.   Usuń formatowanie

  Dozwolonych jest tylko 75 emoji.

×   Odnośnik został automatycznie osadzony.   Przywróć wyświetlanie jako odnośnik

×   Przywrócono poprzednią zawartość.   Wyczyść edytor

×   Nie możesz bezpośrednio wkleić grafiki. Dodaj lub załącz grafiki z adresu URL.

×
×
  • Dodaj nową pozycję...