Recenzja The Outer Worlds: Spacer's Choice Edition

W dziwnych czasach żyjemy. Od kilku lat nic tylko remastery, edycje next-genowe, reżyserskie, ostateczne i diabli wiedzą, jakie jeszcze. Jakkolwiek marketing nie starałby się zakląć rzeczywistości, nie zmienia to faktu, że zewsząd otaczają nas odgrzewane kotlety. Czasem ma to nawet sens, jak w przypadku Diablo 2 czy pierwszej Mafii, gdzie oprawa doczekała się znaczącej poprawy, zwykle jednak skalę zmian może zbyć wzruszeniem ramion. Tyle dobrze, że w tym drugim przypadku często kończy się na bezpłatnych aktualizacjach, więc na dobrą sprawę nie ma o co kruszyć kopii. The Outer Worlds: Spacer’s Choice Edition stoi w rozkroku pomiędzy tymi kategoriami. Z jednej strony nowości nie są szczególnie imponujące, z drugiej zdecydowanie zauważalne. Sęk w tym, że nie ważne, na czym gracie, za usprawnienie do edycji Spacer’s Choice będziecie musieli zapłacić, nawet jeśli posiadacie już oryginał. Czy warto? Cóż, to dość złożona kwestia.

Wojna się nie zmienia, ale dekoracje i owszem

The Outer Worlds po raz pierwszy zadebiutowało w 2019 roku i od tego czasu powstało na jego temat tyle publikacji, że szczegółowe opisywanie podstawowych mechanizmów rozgrywki nie ma większego sensu, zwłaszcza że edycja Spacer’s Choice niewiele w tej kwestii zmienia. Pokrótce zatem. Za grę odpowiada zasłużone dla gatunku RPG studio Obsidian Entertainment, mające na swoim koncie między innymi KotOR-a 2, Tyranny, Pillars of Eternity czy Fallouta: New Vegas. W tym wypadku szczególnie odczuwalny jest duch tego ostatniego. The Outer Worlds jest bowiem czymś w rodzaju esencji wyciśniętej z nowożytnych Falloutów. Pozbyto się wszelkich zapychaczy w rodzaju niekończących się połaci pustego terenu czy nieciekawych lochów, wypełnionych bezużytecznymi łupami. W zamian postawiono na kilka mniejszych, ale bardziej treściwych mapek, w których niemal każdy budynek jest połączonym z jakimś zadaniem. Jak dla mnie to strzał w dziesiątkę, bo przyznam, że mam już dość przerośniętych sandboksów i nie jestem chyba w tej kwestii odosobniony. Jest co robić i co zwiedzać, ale jednocześnie człowiek nie zdąży się zestarzać, nim dobrnie do końca. Inna sprawa, że jakieś 35-40h, jakie trzeba poświęcić na ukończenie gry wraz z dołączonymi do pakietu dodatkami (całkiem niezłymi i rozbudowanymi: łącznie to kilkanaście godzin zabawy) nie jest przecież jakoś szczególnie zawstydzającym wynikiem.

 

Pomijając tę różnicę, sama rozgrywka wygląda analogicznie jak w typowych grach Bethesdy. Wrogowie są głupawi, animacje dość sztywne, zadania zaś nieszczególnie porywające fabularnie, choć na tyle przyzwoite, by przykuwać uwagę i w miarę godnie bawić. Najważniejsze, że powraca pewna swoboda w podchodzeniu do stawianych przed graczem wyzwań: można z automatu chwytać za broń, próbować się skradać, hakować komputery czy używać perswazji – co tam komu w duszy gra. Tradycyjnie też konsekwencje podejmowanych wyborów fabularnych są dość kosmetyczne z jednym czy dwoma spektakularnymi wyjątkami. Powiem tak: The Outer Worlds też ma swoją Megatonę. Od Fallouta grę odróżnia za to znacznie lepszy model strzelania. Pukawki nie sprawiają już wrażenia bezodrzutowych zabawek z plastiku, zadają też dość konkretne rany, więc walki zazwyczaj nie przeciągają się ponad miarę. Wziąwszy to pod uwagę, niespecjalnie boli, że zamiast V.A.T.S.-a, czyli swego rodzaju aktywnej pauzy z możliwością wskazania konkretnej kończyn do ostrzału, wprowadzono zwyczajny bullet time. Słowem: nie ma się czego czepić – przyzwoita, acz niczym szczególnym niewyróżniająca się rozrywka.

O sile The Outer Worlds stanowi jednak co innego, a mianowicie specyficzny, porąbany klimat. Można go pokochać albo znienawidzić, ale jeśli nie macie nic przeciwko odrobinie czarnego humoru, poczujecie się tutaj jak w domu. Gra zabiera nas bowiem w daleką przyszłość (taką widzianą oczami ludzi z lat plus minus 70.), w której króluje posunięty do granic absurdu turbokapitalizm. Prywatne firmy przejęły kosmos we władanie, wykupując całe planety i sprowadzając ludzi do roli bezmyślnych, pozbawionych praw trybików w wielkiej maszynie. Samobójstwo jest największą zbrodnią, bo wiąże się z niszczeniem własności firmy (czyli pracownika), leki przyznaje się tylko tym, którzy mają odpowiednie wyniki, zaś najbardziej odrażającymi, wstrętnymi istotami nie są zbrodniarze czy mordercy, ale… trzymajcie się foteli, bo zaraz padnie wulgarne słowo… bezrobotni. Tfu! W takich to właśnie radosnych okolicznościach musi odnaleźć się postać gracza, która została dopiero co wybudzona z nazbyt długiego kriogenicznego snu. Potem… dzieją się różne osobliwe rzeczy – raz śmieszne, raz dość ponure. Całkiem nieźle wypadli też towarzysze. Jednocześnie można mieć przy sobie maksymalnie dwójkę, pozostali czekają na należącym do bohatera statku kosmicznym. Momentami czułem się tam prawie jak na Normandii. Prawie.

Ładniej, ale czy warto?

No dobrze, to, co opisano powyżej, większość zainteresowanych już zapewne wie, więc przejdźmy do dania głównego, czyli usprawnień graficznych. Spacer’s Choice Edition może pochwalić się większą szczegółowością traw, krzaków, elementów wystroju miasta, a także wyższą jakością wszelkiej maści efektów specjalnych w rodzaju dymu, odbić czy iskier. Podobnie ma się kwestia o wiele „żywszych” twarzy, co przejawia się wiarygodniejszą powierzchnią skóry czy „błyskiem” w oczach. Wszystko razem robi widoczną różnicę i nie trzeba sięgać po lupę czy analizę poklatkową, by zorientować się, co się w zasadzie zmieniło. W żadnym razie nie mamy jednak do czynienia z przełomem, a grze wciąż daleko do tytułu miss piękności. Kiedy dobrze się przyjrzeć, na wierzch wychodzi na przykład dość niska jakość tekstur, zwłaszcza otoczenia.

Uwagę zwracają także o wiele żywsze, „soczyste” kolory: tam, gdzie oryginał wydawał się nieco „sprany” i stonowany, tutaj brylują agresywne czerwienie, purpury i im podobne. Ocena tego faktu zależy w dużej mierze od indywidualnych preferencji. Choć jestem w stanie zrozumieć ludzi, którym to przeszkadza, uważam, że tego typu kolorystyka pasuje do retro-futurystycznego stylu i niezbyt poważnego wydźwięku całości. Nie sposób też pominąć nowego dynamicznego cieniowania i oświetlenia. Mokre powierzchnie połyskują, neony daje wiarygodna poświatę, a całe sceny przechodzą istotne przemiany, zależy od cyklu dnia i nocy. Miało to oczywiście miejsce i wcześniej, ale w odświeżonej edycji wypada to lepiej. Problem w tym, ze odpalenie nowego systemu oświetlania - nie wspominając już o jego wymaksowaniu - absolutnie morduje wydajność.

 

Zacznijmy może jednak od tego, ze gra wciąż nie obsługuje należycie rozdzielczości ultrapanoramicznych, wyświetlając po bokach czarne pasy. Co gorsza pozycji 3440 x 1440 w ogóle nie ma na liście i trzeba zadowolić się niższą. Konsolowcy skarżą się, że w czasie większej zadymy gra spada poniżej 30 klatek na sekundę nawet w trybie wydajności. Ja grałem na pececie wyposażonym w RTX-a 3080, i7-12700K i 32 GB RAM-u i przy ustawieniach ultra. Choć wydaje się, ze to całkiem niezła maszyna, w wersji bez dynamicznego skalowania rozdzielczości gra kolebała się w wielu lokacjach pomiędzy 40 a 50 klatkami i wyraźnie „szarpała”, co jest o tyle zastanawiające, że ten sam komputer nie miał absolutnie żadnych problemów z utrzymaniem o wiele piękniejszego i znacznie bardziej wymagającego (ze względu na w pełni otwarty świat choćby) Cyberpunka… i to we wspominanym, a brakującym tutaj 3440 x 1440. Nie da się zatem ukryć, ze coś ewidentnie sknocono, bo z racjonalnego punktu widzenia nie ma powodów, by tak to wyglądało. Po aktywowaniu DLSS-a sytuacja nieco się poprawiła i gra awansowała do przedziału 60-70 klatek, przy czym wrażenia estetyczne wyraźnie się pogorszały, bo ze wszystkich sił starała się utrzymać płynność, przedkładając ją ponad jakość. Niestety nawet wtedy dość regularnie traciła rozbieg, chwilami spadając nawet w okolice 40 fps-ów. Co ciekawe problemy stawały się trochę mniej dokuczliwe po wyłączeniu nowego systemu oświetlenia, ale jakby… no… jest on przecież jednym z głównych powodów, by w ogóle decydować się na zakup ulepszenia, więc skoro trzeba go dezaktywować, by móc bawić się w sensownych warunkach, to ktoś tu chyba stroi z nas żarty…

Czy podobała mi się nowa szata graficzna? Owszem. Nie wyrwała mnie może z butów, ale moim zdaniem robi sporą różnicę. Czy w związku z tym byłbym gotów zapłacić za łatkę kilkadziesiąt złotych, mając na dysku oryginał wraz z dodatkami? W żadnym razie. Spacer’s Choice Edition dodaje kilka fajnych bajerów, ale nie ma ich tyle, by usprawiedliwić ponowne sięganie do portfela, zwłaszcza że wydajność jest w tej chwili trudna do zaakceptowania. Po kilku miesiącach, jak już to porządnie połatają, ktoś kto nigdy w The Outer Worlds nie grał, ale przepada za absurdalnym humorem i ma ochotę na coś nieco mniej rozdętego, może spróbować – sam rdzeń jest jak najbardziej w porządku. A co z resztą? Cóż, weterani mają spoiler już w tytule, bo jak mówi pewne hasło reklamowe: „It’s not the best choice - It’s Spacers choice!”.


Murky


Opublikowano:


Komentarze

Ostrzeżenie

Komentowanie jest zarezerwowane dla zarejestrowanych użytkowników. Zaloguj się poniżej lub zarejestruj - za darmo i w mniej niż 5 minut!

Zaloguj się

Nie zalecane na współdzielonych komputerach

Szybsze logowanie

Możesz również zalogować się poprzez jeden z poniższych serwisów.