Rock'n' roll, bejbi! - Piotr Rogoża - Fragment #1

Do Cielęcina zawitali skinheadzi. Opowieść Budzigniewa potwierdziła moje przypuszczenia.
Wokół tłukły pioruny i huczały grzmoty. Siedzieliśmy w altance pogrążeni w niewesołych myślach. Zmordowany Budzigniew zasnął, ułożyliśmy go na łóżku polowym. O graniu w erpega mogliśmy zapomnieć.
Kolejne dni obfitowały w nieprzyjemne niespodzianki. Swastyki pojawiały się w całym mieście. Nawet szpital i komisariat policji miały już po jednej. Że nie wspomnę o kościele.
Wszystko to od biedy mogłem zrozumieć - pieprzeni faszyści znaczyli teren.
Ale to, co stało się w środę, nie mieściło mi się w głowie.
Chlubą Cielęcina jest Kabeltech, nowoczesny zakład wytwarzający wiązki kablowe. Przed paroma laty założyła go polsko-niemiecka spółka i jak do tej pory nie było z nim żadnych problemów. Zatrudniał kilkaset osób i wszystko było w porządku. Aż do środy.
W środę Kabeltech wywiesił faszystowskie flagi i przekwalifikował się na zakład zbrojeniowy.
Tak po prostu. Nikt nie protestował, bo ponoć zapowiedziano podwyżki.
Już wtedy każde wyjście do miasta było grą w rosyjską ruletkę. Nie natknąłem się wprawdzie na skinów, ale ludzie mówili, iż jest ich coraz więcej. Najgorsze, że nie byli to tylko skini przyjezdni. Miejscowa młodzież masowo goliła głowy, zaopatrywała się w tłumaczenia „Mein Kampf” i ochoczo brała się za zwalczanie wszelkich przejawów indywidualności.
Sporo indywidualności wylądowało w szpitalu.
Trochę się nad tym zastanawiałem i zawsze dochodziłem do wniosku, że my również jesteśmy indywidualnościami i to nawet grubszego kalibru. W tych okolicznościach nie była to wesoła myśl. Owszem, ciągle miałem ochronny Pentagram Protekcyi, ale cóż on znaczył wobec tylu wrogów? Strach było działkę opuszczać.
A w dodatku czułem się coraz gorzej. Stałem się apatyczny, bolała mnie głowa. Pojawiła się dokuczliwa wysypka, ciekło mi z nosa. Byłem uczulony na faszyzm.
W piątek stwierdziłem, że dłużej nie dam rady.
- Słuchajcie - powiedziałem. - Nie mam pojęcia, co się tu dzieje, ale coś z tym musimy zrobić.
Siedzieliśmy w altance i opróżnialiśmy butelki truskawkowego wina w ciężkim, wymownym milczeniu. Powietrze zgęstniało od dymu z kadzidełek i w ogóle było onirycznie.
- Niby co? - czknął Budzigniew. - Niby co możemy zrobić?
Mała i Nietopyr spojrzeli na mnie wyczekująco. Uśmiechnąłem się ponuro. Byłem zdesperowany.
- Zasięgniemy rady u Dyzia.
Pociągnąłem za sobą bramkę. Zamknęła się ze zgrzytem; zdecydowanie wymagała naoliwienia.
- Jesteś pewien, że to dobry pomysł? - nieśmiało zapytał Nietopyr.
- Nie - odparłem szczerze.
Dyzio mieszkał na działce, tak samo jak ja. Był człowiekiem absolutnie wolnym. Miał siedemdziesiąt lat i był hipisem. W roku 1992 zdołał osiągnąć stan nirwany i jego umysł rozpłynął się w nicości, aby dwa lata później szczęśliwie się odnaleźć w którymś z wymiarów wyższego rzędu. Od tamtej pory Dyzio właściwie nie przerywał medytacji.
Był krynicą mądrości, ale obcowanie z nim groziło nieodwracalnymi zmianami w psychice.
- Znasz go dobrze? - zapytała Mała.
- Nikt nie zna go dobrze - odparłem. - Ale wydaje mi się, że mnie lubi. Raz pożyczył ode mnie szklankę mleka.
- Był u ciebie?
- W pewnym sensie. Dokonał projekcji swej astralnej jaźni na moim suficie.
- No tak.
- Żebyś wiedziała. Poprosił, żebym do niego przyszedł i wlał mu do ust dwieście pięćdziesiąt mililitrów mleka, bo czuł, że mu poziom wapnia w organizmie niepokojąco spada, a nie chciał opuszczać siedemnastego wymiaru.
- Kiedy to było?
- Niecały rok temu. Potem w żaden sposób się z nim nie kontaktowałem.
- To jaką mamy pewność, że on w ogóle żyje?
- Żadnej. A co?
- Nie, nic. Tak tylko pytam.

Działka Dyzia przypominała dżunglę. Chwasty dorównywały wysokością drzewkom owocowym; hipopotam skryłby się w nich swobodnie.
- Tak będzie wkrótce twój ogródek wyglądał - stwierdził Nietopyr, rozglądając się czujnie. - O ile się nie weźmiesz za pielenie.
- Ty mi już nie wypominaj - mruknąłem. - U ciebie w pokoju bajzel jest taki, że...
- Żaden bajzel. Ja hoduję entropię.
- Tłumacz to tak sobie, tłumacz.
Spomiędzy zarośli wyglądała altanka, w której spodziewałem się zastać hipisa. Przedzierając się przez chwasty podszedłem pod drzwi. Reszta podążyła za mną.
Zapukałem delikatnie. Zgodnie z moimi przewidywaniami nie wywołało to żadnej reakcji.
- I co teraz? - zapytała Mała.
Wzruszyłem ramionami i naparłem ramieniem. Drzwi otwarły się, skrzypiąc przeraźliwie. Wszedłem do środka.
Dyzio trwał w pozycji kwiatu lotosu, lewitując metr nad podłogą. Miał na sobie koszulę w kwiaty i wypłowiałe dżinsy, z szyi zwisał sznur korali. Bujna, sięgająca podłogi siwa broda dyndała luźno, poruszając się leciutko w rytm zwolnionego oddechu. Starego hipisa pokrywała gruba warstwa kurzu; kurz unosił się też w powietrzu, wszędzie walały się jego kłęby.
Wyczuwałem specyficzną aurę przepełnioną mistycyzmem.
- O kurwa - mruknął Budzigniew za moimi plecami.
- Niesamowite - szepnęła Mała. Ostrożnie podszedłem bliżej.
- Przepraszam, panie Dyziu - zagaiłem, skłoniwszy się z szacunkiem. Czułem na plecach zimny pot. - Potrzebujemy pana pomocy.
Dyzio nie zareagował. Zupełnie ignorował naszą obecność.
- Panie Dyziu, to ja, Modrzew. Pamięta mnie pan?
Zero reakcji.
- Dzień dobry, panie Dyziu - spróbowała Mała. - Czy nie zechciałby pan udzielić nam pomocy?
Nic. Nawet oka nie otworzył.
- I co teraz? - zapytał Nietopyr.
Zastanowiłem się.
- Może próbujemy zbyt oficjalnie? Toż to hipis, pewnie brzydzi się oficjalnym językiem...
Budzigniew wysunął się do przodu, nabrał w płuca powietrza i wypalił:
- Witaj bracie! Czyż nie należy wspierać bliźnich? Pomagajmy sobie nawzajem, a świat będzie lepszy, nastanie Era Wodnika. Prosimy cię... - przerwał i po chwili: - ...w imię pokoju, miłości i LSD - spuentował zgrabnie.
Twarz Dyzia jakby drgnęła.
- Teraz wiem - uśmiechnęła się Mała. Wzięła głęboki wdech i zaczęła nucić „Yellow Submarine”, klaszcząc i przytupując do rytmu.
Szczery uśmiech rozjaśnił zakurzoną twarz.
Otworzył oczy, zatrzepotał powiekami i spojrzał na nas. Dzięki Bogu, przyjaźnie. Po mieście krążyły legendy o tym, co spotkało Bolka i Smerfojagodę, którzy przerwali medytację Dyzia złośliwym żartem. Bolek od tamtego czasu nie przestawał się ślinić, Smerfojagoda zaś usiłował rozmawiać z bakłażanem, którego za nic nie dawał sobie odebrać.
- Witajcie, bracia - przemówił Dyzio. - Czemu zawdzięczam waszą wizytę?
Pokrótce opowiedziałem mu o wzroście ciągot faszystowskich w cielęcińskiej społeczności, o skinach i zdradzie Kabeltechu. Dyzio wyraźnie się zmartwił i milczał przez dłuższą chwilę.
Nie od razu się odezwał, a i to ważąc słowa:
- Cóż, obawiam się najgorszego. Bracia, tak silne faszyzowanie może oznaczać tylko jedno. Powrót von Keisera.
- Eeee? - wyrwało się Budzigniewowi. - Kogo?
- Erich von Keiser - mruknęła Mała. - Lokalny burżuj. Przed wojną miał w niemieckim wówczas Zielenzig, czyli dzisiejszym Cielęcinie, kilka fabryk, sporo kamienic i bodajże tartak.
- Zgadza się - powiedział Dyzio. - A przy tym był szczerze oddany Hitlerowi i całkowicie przesiąkł zbrodniczą ideologią. Był diabelnie charyzmatyczny, jako burmistrz cieszył się ogromnym poparciem i nawet wróżono mu awans na wysokie stanowisko w Rzeszy. Gdy zginął, mieszkańcy miasta płakali za nim jak za własnym ojcem. Potrafił przekonywać ludzi. Nawet jego zwłoki silnie faszyzowały, dlatego po zwycięstwie Ruscy gdzieś je wywieźli.
- W jaki sposób zginął? - zainteresował się Nietopyr.
- W czterdziestym czwartym zatruł się grzybami.
- I teraz powraca?
- Zapowiedział, że powróci.
- Tak po prostu?
Dyzio pokręcił głową.
- Jak niemal każdy z ówczesnej niemieckiej elity, von Keiser pasjonował się okultyzmem. Było to wówczas bardzo modne. Z prawdziwym okultyzmem zabawy faszystowskich snobów nie miały zbyt wiele wspólnego, ale von Keiser naprawdę wierzył, że dzięki pomocy sił z drugiej, że tak powiem, strony, pewnego dnia powróci na swe włości. Gwarantuję wam, że owe siły miały go gdzieś, no, ale wiara potrafi czynić cuda...
- Zapowiedział, po co powróci? - nie ustawał w dociekaniach Nietopyr.
- Nie. Cholera go wie.
- Hmmm - zastanowiła się Mała, marszcząc czoło. - Po co może powracać von Keiser, niemiecki burżuj, do tego faszysta fanatyk?
Samo zestawienie określeń sugerowało nachalnie, że po nic dobrego.
- I co ma z tym wspólnego Kabeltech? - mruknął Budzigniew.
- To akurat proste - powiedział Dyzio. - Niemiecki właściciel zakładu jest potomkiem von Keisera i nic dziwnego, że był najbardziej podatny na faszyzowanie towarzyszące jego powrotowi.
- Czy jego powrót już się dokonał? - zapytała Mała.
Dyzio milczał. Wpatrywaliśmy się weń z napięciem.
- Nie sądzę - rzekł w końcu. - Ciągle wyczuwam wzrost natężenia pola faszyzującego. Gdy von Kaiser przybędzie, pole nieco osłabnie, ulegnie stabilizacji. Nie czujecie tego?
Uśmiechnąłem się ponuro.
- Aż mnie na rzyganie bierze.
- Z każdą chwilą Erich von Keiser staje się coraz bardziej materialny. Im bliżej do pełnego zmaterializowania, tym gorzej będziesz się czuł. Masz wyjątkowo silne uczulenie na faszyzm, bracie.
- Wiem - westchnąłem. - Odczuwam wyraźny dyskomfort już na widok zwykłej swastyki czy krzyża celtyckiego, a co dopiero teraz... Musimy się szkopa pozbyć, albo zwariuję.
- Właśnie - podchwycił Nietopyr. - Czy można go normalnie... zabić?
- Jasne - Dyzio spojrzał na niego. - Ale czyż godzi się zabijać człowieka?
- Człowieka? - zdziwił się Budzigniew.
- Faszysta też człowiek. Nie trzeba zaraz zabijać...
- To niby jak mamy go... zneutralizować?
- Użyjcie tego. To Boski Liść. - Dyzio sięgnął do kieszeni. - Potężny artefakt. Potrafi całkowicie zniwelować wpływ pola faszyzującego, a gdy zetknie się z jego źródłem, oczyści je, wchłaniając całą negatywną energię.
Przyjąłem artefakt z należną czcią. Wyglądał jak odlany ze złota liść gandzi i lśnił leciutko; poczułem delikatne mrowienie.

Mrozie


Opublikowano:


Komentarze

Ostrzeżenie

Komentowanie jest zarezerwowane dla zarejestrowanych użytkowników. Zaloguj się poniżej lub zarejestruj - za darmo i w mniej niż 5 minut!

Zaloguj się

Nie zalecane na współdzielonych komputerach

Szybsze logowanie

Możesz również zalogować się poprzez jeden z poniższych serwisów.