Wikingowie. Topory i sejmitary - przedpremierowa recenzja nowej powieści Radosława Lewandowskiego

Pomimo młodego wieku Oddi zdołał już dokonać czynów godnych najdzielniejszych Wikingów. Walczył w rozlicznych bitwach, dopłynął na skraj znanego świata, gdzie wsparł swym toporem mikrych, choć dzielnych czerwonoskórych, przejął we władanie drengów własnego ojca, Asgota z Czerwoną Tarczą, odzyskawszy wcześniej jego szacunek, a także poślubił córkę Snae-Kola i począł z nią dziecko. Na honorze młodzieńca pozostała już tylko jedna plama – jego matka i siostra nie żyją, bądź trafiły do niewoli, a sprawcy ich nieszczęścia, Eryk Zwycięski i jego ludzie, pozostają pośród żywych. Bohater postanawia więc wrócić w rodzinne strony i poznać los bliskich. Podróż okazuje się jednak znacznie dłuższa i nim dobiegnie końca, jego stopa postanie między innymi na ziemiach Słowian i w ociekających złotem pałacach Bizancjum.

W recenzji poprzedniego tomu, Najeźdźców z Północy, wspomniałem, że warsztat Lewandowskiego uległ znaczącej poprawie względem Wilczego Dziedzictwa. Tym razem postęp nie jest tak widoczny, choć po części wynika to zapewne z tego, że autor postawił przed sobą o wiele trudniejsze zadanie. Wydarzenia opisane w drugiej księdze skupiały się na stosunkowo niewielkim terenie, dzięki czemu pisarzowi łatwiej było stworzyć więź między odbiorcą, a miejscem akcji i zamieszkującymi je ludźmi. Bohaterów było niewielu, często pojawiali się na kartach powieści, więc mieli więcej czasu, by wryć się w pamięć. Tym razem jest zupełnie inaczej.

Oddi odwiedza wiele różnych zakątków świata i poznaje dziesiątki ludzi. Ma to swoje dobre strony, bo za każdym rogiem czeka coś nowego, ale można również odnieść wrażenie, że powieść stała się przez to nieco zbyt powierzchowna – wszystko dzieje się po prostu zbyt szybko. O ile poprzedni tom można by przyrównać do niewielkiego, przewidywalnego, ale urokliwego jeziora, to Topory i Sejmitary należałoby określić morzem: wielkim, niezbadanym i szalenie zmiennym. Zdarzają się więc okresy flauty, gdy nie dzieje się zbyt wiele, a okręt tkwi ze smętnie oklapniętymi żaglami. Bywa, że pogoda staje się wyśmienita do rejsu, czego przykładem może być interesująca scena bitwy morskiej czy wizyta w Kijowie. Bywa jednak również, że szaleje sztorm, a wokół panuje niemożliwy do opanowania chaos, cechujący na przykład potyczkę z Chazarami – choć czytałem go dwa razy, wciąż nie do końca rozumiem, co się tam właściwie stało. Zbyt wiele pośpiechu i „skrótów myślowych”, panie Radosławie. Wolniej!

 

Jeśli czytaliście powieści Łukasza Malinowskiego, zauważyliście zapewne, że trasa wyprawy Oddiego pokrywa się w dużej mierze z tą, jaką obrał sobie Ainar Skald. Nie jest to bynajmniej zarzut, bo Normanowie często tędy podróżowali, ale Lewandowski musiał mieć świadomość, że gdy spotka się dwóch wojów, muszą paść trupy. Choć w mojej opinii z tej batalii zwycięski wyszedł „ojciec” Skalda, to jego przeciwnik nie okrył się hańbą i zapewne znajdzie się dla niego miejsce u boku Odyna.

Lewandowski ponownie nie do końca poradził sobie z dialogami podczas dynamicznych scen. Doceniam jego porównania, często są całkiem zabawne, ale któż mitrężyłby czas na poetyckie frazesy, gdy wokół szaleje bitwa? Z drugiej strony to, co mierzi w boju, bawi podczas spokojniejszych scen. Radośnie prostacka rozmowa o tym, co przystoi, a co nie przystoi kulturalnemu mężczyźnie przy stole, to mała perełka (żarty są sprośne, ale w końcu drengowie to nie uczeni…). Szkoda, że pisarzowi zdarzają się czasem dziwaczne wpadki, gdzie obok licznych staroskandynawskich zwrotów pojawią się typowo współczesne formy, w rodzaju „oj tam, najwyżej(…)”, które w pewnym momencie pada z ust bagatelizującego sprawę wojownika.

Niewątpliwą zaletą powieści jest za to przedstawienie zwyczajów i wierzeń przeróżnych ludów. Tym razem będzie okazja poznać panteon Słowian i ze zrozumieniem pokręcić głową nad rozterkami Oddiego zderzającego się z rozbuchaną, absurdalną biurokracją Bizancjum. To ostatnie jest o tyle ciekawe, że o ile Ainar Malinowskiego dzięki swemu sprytnemu językowi obracał się w kręgu wyższych sfer i unikał komplikacji, Asgotsson poznaje miasto z najgorszej strony. Takiego właśnie Lewandowskiego lubię. Szkoda tylko, że z racji na przesadną ilość lokacji, jakie upchnął w tym tomie, wiele interesujących elementów nakreślił „po łebkach”. Materiału jest tyle, że spokojnie dałoby się z tego napisać dwie książki: mógłby wówczas snuć opowieść w spokojnym, przewidywalnym tempie, które zawsze wychodzi mu na dobre.  

Sporo marudzę, ale nie jest tak, że Topory i Sejmitary to kiepska powieść, nic z tych rzeczy. Czytało mi się ją całkiem przyjemnie, ale po radykalnym postępie, jaki dało się zauważyć między Wilczym Dziedzictwem a Najeźdźcami z Północy, spodziewałem się opowieści z najwyższej półki, a tymczasem jest... nieźle. Nie zmienia to jednak faktu, że jeśli podobały się wam dotychczasowe przygody Oddiego, z pewnością zechcecie poznać i te.


Murky


Opublikowano:


Komentarze

Ostrzeżenie

Komentowanie jest zarezerwowane dla zarejestrowanych użytkowników. Zaloguj się poniżej lub zarejestruj - za darmo i w mniej niż 5 minut!

Zaloguj się

Nie zalecane na współdzielonych komputerach

Szybsze logowanie

Możesz również zalogować się poprzez jeden z poniższych serwisów.