Miecz i kwiaty, tom I - Marcin Mortka - Fragment #2

Padre nostro! – wrzasnął jakiś przerażony głos, a potem rozległ się kolejny łomot. Spomiędzy desek drzwi wyjrzało ostrze włóczni, poruszyło się, jakby ktoś na zewnątrz usiłował je wyszarpnąć, a potem de Baideaux usłyszał kolejny jęk ozdobiony wiązką italskich przekleństw.
Gaston oprzytomniał w jednej chwili.
„Adalbert i Bernard! – pomyślał. – Boże, tam walczą!”
Jednym skokiem znalazł się przy drzwiach, pchnął, wypadł na zewnątrz. Niemalże wpadł na skulonego człowieka, który jedną ręką trzymał się za genitalia, a drugą usiłował niemrawo wyrwać włócznię z drzwi kościoła. Na placyku wokół fontanny roiło się od zbrojnych, niektórzy nosili turbany i powiewające w biegu kufije.
„Saraceni!” – pomyślał zdjęty przerażeniem.
I wyszarpnął z pochwy miecz, zakręcił młyńca, aż zahuczało. Płomienie pochodni leżącej na mozaikowej płycie prześlizgnęły się po klindze.
– Saraceni! – wrzasnął. – Do broni! Bernard! Bernard!
Któryś z walczących wpadł na niego, uniósł do ciosu ciężką pałę. Gaston rozpaczliwie nachylił się, odruchowo ciął, lecz trafił w próżnię. W sekundę później leżał na płytach dziedzińca przygnieciony ciałem jakiegoś brodacza w turbanie. Szarpnął się, próbując go zrzucić, lecz ciężar w cudowny sposób sam wyparował. Gaston uniósł wzrok i ujrzał człowieka w turbanie wleczonego za nogi w kierunku fontanny. Dwóch ludzi, w których rozpoznał niedawnych tancerzy, kopało go wściekle i najwidoczniej dość celnie, bo jego wrzaski stawały się coraz wyższe.
Szybko popatrzył wokół siebie. Nigdzie nie widział Adalberta, a skupiony Bernard właśnie złapał jednego z przebiegających Saracenów za kufiję, szarpnął, grzmotnął nim o ziemię, a potem zmarszczył czoło, wybałuszył oczy i wyszczerzył zęby. Na ten widok biegnący na odsiecz zmaltretowanemu kompanowi Saracen przezornie uskoczył w bok.
– Bernardzie! – wykrzyknął de Baideaux, usiłując powstać.
Sługa targnął kudłatym łbem, ale nie usłyszał go, gdyż bosonogie Syryjki, które przytupywały na cembrowinie fontanny, uderzyły w kolejny pisk. Niektóre nadal usiłowały tańczyć, nie do końca świadome – lub właśnie doskonale świadome – że poodsłaniały wiele ze swych wdzięków. W rzeczy samej jeden z napastników, śniady chudzielec z nieproporcjonalnie długą piką, zagapił się na chwilę, aż ocucił go cios łokciem któregoś z tancerzy. Chudzielcem zarzuciło, splunął krwią i zębami, zakreślił bezwładny łuk włócznią, potem padł na plecy. Wtedy przydepnął go Bernard, tak wykrzywiony, że niemalże uśmiechnięty.
– Bernardzie! – Gaston już klęczał, ale znów ktoś na niego wpadł, przeklinając z pasją po italsku. Razem przetoczyli się po bruku, świat zawirował i rozbłysnął tysiącem iskier, a kiedy na nowo znieruchomiał, nad nimi oboma wyrosła nowa postać, ciemna i masywna, z wyszczerzonym zębami i wzniesionym toporzyskiem. I nagle de Baideaux przypomniał sobie, że nie wypuścił z dłoni miecza.
– Za Grób Święty! – wychrypiał i pchnął na oślep, nie przymierzając.
O dziwo, trafił.
Topór upadł z głuchym stuknięciem, a człowiek zaryczał przeraźliwie, nakrywając dłońmi ranę na udzie. Kątem oka Gaston ujrzał, jak ten drugi, z którym przetoczył się po bruku, chyżo wstaje nadal zbrojny w słuszną lagę. Pałka z hukiem przecięła powietrze, czaszka przeciwnika trzasnęła, aż echo poszło. Trafiony zatoczył się i padł na ziemię, gdzie natychmiast przypadli doń właściciel kamienia z Góry Oliwnej i właściciel liści palmowych znad Jordanu, chwilowo pogodzeni. Właściciel pióra anielskiego, obojętny na dobra doczesne, zanurzał właśnie głowę w zapomnianej beczułce.
– Dzięki! – zawołał wesoło człowiek z lagą. Młodzieniec odwrócił głowę i ujrzał, że to ów pasowany Italczyk, którego dostrzegł wcześniej wśród tańczących. – Dziabnąłby mnie jak nic, gdyby nie wasza... Uważaj!
Pochwycił dłoń Gastona i jednym szarpnięciem postawił go na nogi. Końcem lagi wskazał czterech drabów, którzy pędzili w ich stronę z dzikim wrzaskiem, wymachując pałkami i pikami. Jednego z nich zgarnął wciąż przerażająco uśmiechnięty Bernard, inny zwolnił, by wbić właściciela pióra anielskiego w głąb beczki, ale pozostali dwaj wciąż szarżowali. Żebracy w panice pryskali na boki, Syryjki tupały i piszczały, ktoś daremnie wołał straż.
– Jestem Gaston de Baideaux! – wykrzyknął rycerz zgodnie z obyczajem, mocniej chwytając miecz. – Za Grób Święty! – dodał łamiącym się głosem.
– Za co? – spytał zdumiony Italczyk.
Pierwszy z nadbiegających, brodacz w brudnej koszuli i rozsupłującym się turbanie, również stanął zdumiony. To uratowało mu życie, bo Gaston zdołał wyprowadzić rozpaczliwe cięcie, które teraz minęło brzuch napastnika o dobry łokieć. I to było jedyne, czego zdołał w tej walce dokonać. W jedno uderzenia serca później, gdy maczuga uderzyła w klingę miecza, jego ramię zdrętwiało aż po bark, a nim zdążył chwycić za sztylet, świat rozbłysnął eksplozją światła i bólu.
Unoszącą się maczugę de Baideaux widział jak przez mgłę. Odruchowo zasłonił się łokciem, a wtedy za plecami brodacza w turbanie wyrósł Bernard. Wciąż uśmiechnięty, z jeszcze większą maczugą. Chrupnęło, aż ciarki przeszły.
Mierda... – jęknął olbrzym i padł na kolana. Nim Bernard ostatecznie rozciągnął go na płytach placyku, zdążył wybełkotać jeszcze kilka innych przekleństw. Co do jednego doskonale znanych Gastonowi dzięki żegludze przez Morze Śródziemne.
– Saraceni? – wyjąkał z niedowierzaniem.
– Gdzie? – rozejrzał się zasapany Italczyk i otarł pot z czoła. – Aaa, ci? Nie, to nie Saraceni, mój przyjacielu. Jeszcze gorzej. Pizańczycy, kurwa ich macierz. Strasznie się z nami, Genueńczykami, nie znoszą, gównojady zatracone. No, już, trzeba nam uchodzić.
Uchodzić? – Gaston zacisnął powieki, próbując odpędzić łupiący ból czaszki. – Ale gdzie? Przed kim? Co tu się dzie...
– Przed strażą miejską! – uśmiechnął się Italczyk i pomasował pęczniejący guz na czole. – Co jak co, ale na koniec bijatyki pojawić się lubią. Chodźcie za mną!
Pizańczycy i Genueńczycy prali się po gębach z coraz mniejszym zaangażowaniem, znudzone widowiskiem Syryjki, łopocząc szatami, zeskakiwały z cembrowiny i umykały w mrok, na ścianach kamieniczek pełgało wątłe światło latarni nadbiegającego patrolu. Bernard chrząknął i zarzucił na ramię porzucony tobół, znów przybrał ponurą i obojętną minę. Z ciemnego zakamarka wychynął zaczerwieniony Adalbert, jeśli przerażony, to tylko tym, że jego towarzysze dostrzegli błyszczące oczy roześmianej Syryjki, która skryła się tam wraz z nim. Gaston pokręcił głową.
– Zalibym tylko ja wziął ich za Saracenów? – wyszeptał z niedowierzaniem.
Ponad dachy Tyru wypłynął już księżyc, napęczniały i ogromny.
...Quoniam tibi est regnum et potestas et gloria in saecula. Amen – wyrzekli chórem bracia zakonni i na znak dany przez wielkiego mistrza zasiedli z szelestem szat. Podobnie uczynili serwiensi i giermkowie stojący wokół sąsiedniego stołu. W refektarzu, pomimo obecności wielu ludzi, zapanowała całkowita cisza, jeśli nie liczyć plusku wina nalewanego do kielichów przez milczących służących. W tyryjskiej komandorii Fratres Militiae Templi, Pauperes Commilitones Christi Templique Salomonis – Zakonu Ubogich Rycerzy Chrystusa i Świątyni Salomona, zwanego potocznie templariuszami lub rycerzami Świątyni – rozpoczęła się wieczerza.
„Jakby nic się nie działo – myślał wielki mistrz Robert de Sablé, odrywając kawał chleba. – Jakbyśmy nadal byli tym, kim jesteśmy”.
Spojrzał wzdłuż długiego, krytego białym suknem stołu, zastawionego misami i kielichami, przy którym zasiadali bracia zakonni. Patrzył na ich poważne twarze i białe tuniki z czerwonymi krzyżami, niegdyś tak świętymi, patrzył na ich dłonie, jeszcze nie tak dawno dzierżące miecze w obronie Grobu Świętego. Na jego ustach pojawił się lekki uśmiech, lecz natychmiast go stłumił.
Bo nie był to stosowny uśmiech.
Jeden z braci, siwobrody Vincent, człowiek o twarzy przeciętej blizną i weteran wielu bitew, wstał i zasiadł za pulpitem, po czym otworzył Pismo Święte.
„Brat Vincent – zadumał się wielki mistrz. – Mówią, że na wieść o klęsce pod Rogami Hittinu wpadł w rozpacz tak wielką, że trzeba było go osadzić w celi. Dzielny brat Vincent. Szkoda, że człek tak dzielny dożywa swych dni w przeczuciu porażki. Dobrze, że nie zna całej prawdy. Dobrze, że nie wie, że to nie Hittin był dla nas prawdziwą klęską. Zakon przegrał swą wojnę o wiele wcześniej”.

Mrozie


Opublikowano:


Komentarze

Ostrzeżenie

Komentowanie jest zarezerwowane dla zarejestrowanych użytkowników. Zaloguj się poniżej lub zarejestruj - za darmo i w mniej niż 5 minut!

Zaloguj się

Nie zalecane na współdzielonych komputerach

Szybsze logowanie

Możesz również zalogować się poprzez jeden z poniższych serwisów.