Trupojad. Nie ma ocalenia - Antologia - Fragment #2

Był głodny. Ostatni raz odwiedził cmentarz ponad tydzień temu. Co prawda porobił wtedy zapasy, ale kiedy zasnął zmordowany zdobywaniem żywności i rozleniwiony po posiłku, zakradły się te cholerne bezpańskie, zdziczałe psy i wyciągnęły ścierwo na łąkę. Nazajutrz rano znalazł obgryziony do czysta szkielet w pobliskich krzakach. Zakopał go w dzikim sadzie owocowym, gdzie rosły karłowate cierpkie gruszki, i który ostatnio stawał się jego prywatnym cmentarzem. Czasem przechowywał tam też zbyt świeżych nieboszczyków, by mięso skruszało. Ale zapasy dawno już się skończyły, a ten przeklęty Grabarz plątał się ostatnio co noc po cmentarzu, jakby na niego polował. Mirek zaczął już nawet zakopywać po posiłku groby, mając nadzieję, że Grabarz nic nie zauważy, ale facet miał do tego oko.

Od trzech dni prawie bez przerwy burczało mu w brzuchu. Próbował nawet zjeść martwego kreta, którego znalazł na ścieżce biegnącej dokładnie nad jego piwnicą, ale nie dość, że taka odrobinka tylko pobudziła apetyt, to w dodatku kret, choć martwy, niezbyt mu smakował. Był gorzki i wiórowaty. Czachowicz przywykł do bardziej słodkiego mięsa. Choć w wypadku nieboszczyków kiszących się w trumnie dłużej niż tydzień, smak był raczej słodko‑kwaśny, po dwóch tygodniach stawał się kwaśno‑słodki, a potem, gdy grzyby robiły swoje (najpierw my jemy grzybki, potem grzybki jedzą nas), trup smakował i cuchnął jak popsuty szwajcarski ser.

Rarytas.

Wczoraj upolował kota. Cisnął kamieniem, trafiając zwierzę w czaszkę, a potem je zakopał i czekał, aż mięso przez noc skruszeje. Ale był zbyt głodny. Na samą myśl o posiłku ślina napływała mu do ust i rozlegało się burczenie w brzuchu. Nie mógł zasnąć. Nie wytrzymał i gdy tylko minęła północ, poszedł na kolację. Nawet jeśli kot będzie łykowaty, to nic. Ssanie w dołku było nie do wytrzymania. Ale zwierzak najwyraźniej nie był całkiem martwy, bo jakimś cudem zdołał się wykopać i uciec.

Martwe wróble też mu nie smakowały. Kiedyś, z nudów, przesiadując w ubikatorze, nauczył się łapać muchy. Chwytał je w usta (jak psy, które czasem usiłują odgryźć latającym i nieznośnie brzęczącym owadom skrzydełka) i trzymał w zwiniętym w trąbkę języku z nadzieją, że po jakimś czasie zdechną i wtedy zakopie je w doniczce, poczeka kilka godzin i zje. Lepsze parę „rodzynków” niż nic. Za każdym jednak razem gdy otwierał usta – ostatnio trzymał muchy kilka godzin i to samo – owady wylatywały i uciekały.

A żywe jakoś mu nie przechodziły przez gardło.

Trudno, zaryzykuje i jednak pójdzie na cmentarz po kolację na wynos. Nawet, jeśli znów będzie tam ten przebrzydły Grabarz. W końcu musi coś zjeść, inaczej umrze z głodu. Niech się dzieje, co chce.

Wyszedł z piwnicy i rozejrzał się. Z lewej strony, nad światłami miasta majaczył wyłaniający się zza horyzontu ogromny księżyc w pełni, z prawej migotały na pomnikach nieliczne znicze. Musi okrążyć miasto zmarłych i wejść od strony lasu, żeby Grabarz nie domyślił się, że to on, jak o nim mówią: „Obłąkany Pustelnik”, jest wyjadaczem świeżych grobów. Zaśmiał się.

– „Obłąkany Pustelnik”! – mruknął. – Też mi coś! – Ruszył przed siebie, nie przestając mamrotać pod nosem. – Wcale nie jestem obłąkany. Po prostu mam inne zwyczaje żywieniowe. To wszystko. I nikomu nie wyrządzam krzywdy. Zmarłym i tak wszystko jedno. Oooo! Za to ten cały Grabarz…! Ten to jest dopiero obłąkany! Żebyście ludzie widzieli to, co ja. Co ten facet tam robi nocami! Ho, ho! Kto tu jest obłąkany?

Obszedł cmentarz od wschodu, mijając stawy przechodzące stopniowo w niebezpieczne bagna, które niemal co roku wciągały parę nieuważnych dzieciaków, ale on lawirował między zdradliwymi miejscami bez lęku. Znał je wszystkie jak własną kieszeń. Zwłaszcza te, w których sam omal kiedyś nie utonął. Gdy dotarł do celu, wlazł na stojące niedaleko ogrodzenia drzewo, by rozejrzeć się z góry po miejscu spoczynku tysięcy dawnych i niedawnych mieszkańców miasta i okolic.

No tak, mógł się tego spodziewać. Grabarz. Wiózł wózkiem kolejne ze swoich „ponadetatowych” zwłok. Worek zgięty wpół. Na pewno w środku jest świeży nieboszczyk… albo prawie‑nieboszczyk – bo i takich Grabarz nieraz zakopywał – o czym Mirek przekonał się, gdy któregoś razu, rozgrzebując grób, usłyszał drapanie i płacz dobiegające z wnętrza trumny; strasznie się wtedy wystraszył i uciekł. Ślinka pociekła Czachowiczowi po brodzie.

– Przyjęcie towaru – szepnął radośnie i zatarł ręce.



...cd w książce...

Mrozie


Opublikowano:


Komentarze

Ostrzeżenie

Komentowanie jest zarezerwowane dla zarejestrowanych użytkowników. Zaloguj się poniżej lub zarejestruj - za darmo i w mniej niż 5 minut!

Zaloguj się

Nie zalecane na współdzielonych komputerach

Szybsze logowanie

Możesz również zalogować się poprzez jeden z poniższych serwisów.