Nowe idzie - Antologie - Fragment #1

Jewgienij T. Olejniczak

NOC SZARAŃCZY

“Bolid wdarł się w atmosferę pod kątem jedenastu stopni. Powietrze, któremu nie udało się uciec na boki przed czołem obiektu, uległo gwałtownej kompresji i rozgrzało się do temperatury pięciokrotnie przekraczającej temperaturę Słońca. Planetoida i znajdujące się pod nią warstwy podłoża wyparowały w mgnieniu oka, a piekielne wichry wyrwały w ziemskiej skorupie krater o średnicy stu dziewięćdziesięciu kilometrów.

Zanim rozległ się huk eksplozji, jezioro płynnej skały pochłonęło Delhi. Zaraz potem oślepiająca kula rozżarzonych gazów stopiła Himalaje, a fala uderzeniowa - powaliwszy wpierw lasy w całej Azji i dużej części Europy - przekształciła się w grzmot, jakiego nie słyszały dotąd ludzkie uszy.

Był to ryk anielskiej trąby, ryk bezlitośnie rozdzieranego powietrza, ryk obwieszczający całemu światu niewyobrażalną katastrofę.

Odłamki wyrwane ze skorupy ziemskiej miały wielkość gór.

Wiele fragmentów skał wydostało się w przestrzeń kosmiczną. Pozostałe biliony ton wyrzuconego w powietrze gruzu i pyłu przesłoniły niebo nad Azją. Gwałtowne wichry rozniosły gorący popiół po całej planecie i wznieciły setki pożarów, których nie zdołały ugasić nawet wielometrowe morskie fale, wdzierające się w głąb wszystkich kontynentów. W atmosferze rozszalały się huragany i trąby powietrzne, z nieba lały się deszcze roztopionego szkła. Ziemia pękała, otwierały się groby, woda wypłukiwała z nich trumny, toczone przez robactwo zwłoki, nagie kości - ponura parodia Zmartwychwstania. Uśpione do tej pory wulkany pluły lawą. Furia ognia i wody zniszczyła tysiące miast.

Ale to nie był jeszcze koniec.

Otwarły się kolejne kręgi piekieł.

Przez długie dni biły w niebo trujące dymy potężnych pożarów. Ciemnoszare słupy wznosiły się coraz wyżej i wyżej. Wreszcie dotarły na wysokość piętnastu kilometrów, połączyły się z popiołem, pyłem, sadzą, kurzem i rozpłynęły po całym niebie, tworząc gigantyczną kurtynę.

Nad Ziemią zapadła noc.

Wszędzie wybuchały epidemie. Dzikie zwierzęta zamieszkały w ruinach miast.

Nastał czas ciemności i chłodu.”

Tomek Kilian

PRZENICOWANIE

“Scena pulsowała. Dawali więcej, niż myślał, nawet tu, na przedstawieniu, choć tym gardzili, tania prostytucja Sztuki.
Puls i rytm. Mania pojawiła się na scenie ubrana w długą, prześwitującą szatę. Nie widział, czy pod spodem była naga, ale chyba nikt nie zwracał na to uwagi. Uwaga widzów skupiona była na czymś innym.

Łańcuchy.

Wyrastały z ramion na wysokości łokci. Grube mosiężne ogniwa wydawały się naturalnym przedłużeniem ciała, jakby od zawsze tam były albo powinny być. Jakim cudem się trzymały?

Wiedział, podejrzewał, że to sztuczka. Sprytny trik, maskowany przez odpowiednio dobrane oświetlenie. A jednak umysł dał się zwieść. Uwierzył, że łańcuchy naprawdę są częścią jej ciała. Działało. A skoro znał ich metody, a mimo to dał się oszukać, jak czuli się pozostali?
Pojawili się Marx i Stam. Chwycili za łańcuchy i pociągnęli do siebie. Mania jęknęła, lecz niczego nie usłyszał, jedynie zobaczył, jak jej twarz wykrzywia się z bólu. Było to autentyczne, znał ją na tyle, by to wiedzieć. Fałsz przechodził w prawdę, ten kto potrafił odgadnąć, gdzie kończy się spektakl, a zaczyna mistyka krwi i bólu, stawał się strażnikiem tajemnicy.

Rozłożyła ręce. Wciąż ciągnęli, jakby chcieli rozerwać ją na pół. Z tyłu reflektor wydobywał szczegóły. Łańcuch naprężył się, stal rwała ciało. Gdzieś, na granicy widzenia, pociekła krew. Kap, kap, zaledwie kilka kropel, kap, kap, podłoga zabarwiła się szkarłatem, czy to była jej krew, czy może kolejny rekwizyt, ukryty gdzieś w fałdach szaty?
Pojawiła się Emfera. Miała na sobie dżinsy i glany w dzikim czerwonym kolorze. Niosła misę, z której unosiła się para. Jej kłęby zasnuły scenę. Wydawało się, jakby sylwetki nagle zaczęły się rozpływać, łańcuchy zmieniać w węże poruszające się płynnie razem ze sceną.
A potem wydawało mu się, że przekroczyli barierę, że poszli za daleko, faktycznie dokonali czegoś, co możliwe nie było.”

Andrzej Miszczak
HARPUNNICY

“Torus Bramy majestatycznie orbitował wokół lodowego olbrzyma, strzegącego granic tego układu. Jego biała kula, wyrzucona daleko poza ekosferę macierzystej gwiazdy, terroryzowała swoją potęgą rzeszę skalnych paciorków-satelitów. Bourbaki był tutaj ledwie mikroskopijną kropką, nie większą niż ziarnko piasku trzymane między palcami wyciągniętej dłoni, nie miał więc szans zapłodnić Sierpińskiego. Mroźny Król zadowolić się musiał władztwem nad, tak samo jak on martwymi, kamiennymi kulami, krążącymi wokół, w tańcu niedającym żaru żadnej ze stron.
Burin patrzył przed siebie jak zahipnotyzowany. Cały ekran wypełniało pokryte pęknięciami masywne cielsko Mroźnego Króla. Na jego powierzchni nie było jednak kraterów uderzeniowych, co według wpojonej Ostapowi wiedzy świadczyło o stosunkowo młodym wieku globu.
Przypomniał sobie, że SI oferowała mu możliwość obejrzenia pląsów satelitów olbrzyma. Wyłączył ekran i wydał statkowi stosowne polecenia. Po sekundzie zaczął się spektakl. Holo wytworzone przez komputer fascynowało, dawało poczucie… Skarcił się w myślach, ale skojarzenie uparcie powracało. Patrzył więc, jak na tle ścian sterowni krążył Sierpiński i jego potomstwo, i czuł się jak Stwórca, obserwujący swoje dzieło chwilę po akcie kreacji. Biały jak anioł Mroźny powolnie przesunął się obok syntetyzera żywności; księżyce, zataczając kręgi, nadpłynęły od strony jadalni.
Przydałaby się jakaś muzyka, pomyślał Burin. Jakiś Holst, albo Jarre, choćby Mitteldag. Nagle
przed oczami błysnęło mu słońce odbite od szklanej wieży biskupstwa.
Zawył w myślach, kurczowo chwytając się oparcia fotela. Oddychał szybko, czuł, jak pot kropli jego czoło, ale nie mógł nic z tym zrobić. Na atak niewiele można poradzić. I tak dobrych kilkanaście godzin miał spokój, aż pomyślał, że może modlitwą odegnał chorobę, skoro medycyna bezradnie rozłożyła ręce.
Korytarz biskupstwa wyłożony był bordowym dywanem. W powietrzu unosił się zapach odświeżacza, pozostawiony przez automat sprzątający. Mężczyzna, który właśnie zniknął za rogiem, zostawiał za sobą nutę ekstrawaganckiego zapachu.
W następnej sekundzie był już z powrotem w kabinie statku Zakonu.”

Piotrek Rogoża
WIĘCEJ NIŻ SŁOWA

„Świat oszalał - sumą ludzkich szaleństw. Lord Total wymykał się rozumowi, wszelkie próby wyjaśnienia jego istnienia prowadziły do obłędu. Nie można było spojrzeć w jego twarz i pozostać tym samym człowiekiem. Pamiętam ludzi w garniturach, chodzących bez celu ulicami, gdy już zamknęło się niebo. Okazywało się, że tak długo krążą w kółko po raz obranej trasie, aż padną z wycieńczenia. Chodzące trupy z martwymi oczami; nikt nie próbował im pomóc. Zbierały się też całe procesje. Rozebrani do naga pokutnicy maszerowali przed siebie, lamentując i dokonując samookaleczeń. Samozwańczy prorocy wchodzili na dachy samochodów, wspinali się na słupy i przemawiali do ludzi - wielu z nich zginęło, zlinczowanych, rozerwanych przez tłum, który nie chciał słów.

Obserwowaliśmy te sceny, jedząc chipsy wyniesione z niepilnowanych sklepów.

Nie pamiętam dokładnie, jak się poznaliśmy. Musiały to być pierwsze dni po pęknięciu nieba, gdy takich jak ja były tysiące. Spotkaliśmy się przypadkiem i już zostaliśmy razem. Tomas i Damian, osieroceni tak samo jak ja, błąkali się po mieście; poszukiwali czegoś, czego sami nie mogli określić - w tym również byliśmy podobni. Przewędrowaliśmy ulice i skwery, dworce i centra handlowe - nadaremno. Dziś myślę, że tym, czego szukaliśmy, choć nie potrafiliśmy tego nazwać po imieniu, była śmierć.

Kacper pojawił się znikąd i przez długi czas nie odezwał się ani słowem. Dołączył do nas tak po prostu, jakbyśmy znali się od dawna. W jego spojrzeniu było coś oskarżycielskiego, niewypowiedziana skarga; nigdy o tym nie mówił, ale pewnie miał większego pecha od nas i spotkał na swej drodze złych ludzi. Nie okradliśmy go, wiedzieliśmy, że nie wolno nam go skrzywdzić. Po pewnym czasie okazało się, że to nie Kacper podąża za nami, tylko my za nim.

Zespół narodził się spontanicznie, bo coś trzeba było robić. Było to już w trzecim roku naszej znajomości, po wielu bijatykach, w których dostawaliśmy wpierdol albo zwyciężaliśmy innych oberwańców, jak my chętnie ryzykujących zdrowie dla kilku groszy; po wspólnym głodowaniu, gdy zamknięto jadłodajnię, a nie udało się nic ukraść; po dwóch zimach spędzonych na squacie w starych dokach - gdzie trafiły, w taki czy inny sposób, dziesiątki nam podobnych dzieciaków, którym sprzyjał los. Dziś widzę z całą ostrością, jak wiele mieliśmy szczęścia. Razem z tym największym.”


Adam Przechrzta
SMAK APOKALIPSY

“Jak zwykle, niebezpieczeństwo pierwsze wyczuły Słodkie. Nadchodziło oznajmiane szczekaniem psów, zbliżało się do jednego z licznych ghost towns Arizony, gdzie rozbiliśmy obóz. Pościg nadciągał od południa. Kilkanaście kilometrów na północ - prawie dziesięć mil, według miar używanych w tym kraju; nigdy się do nich nie przyzwyczaiłem - rozpoczynała się pustynia. Ktoś to dobrze przemyślał. Przeciętny człowiek nie miałby żadnych szans. Albo zostałby schwytany, albo umarł, zabity przez pustynne słońce. Jednak my nie byliśmy przeciętni - ani ja, ani Słodkie.

Skinąłem dłonią i Leila z niechętnym westchnieniem zaczęła rozpinać jeansy. Po chwili z powrotem włożyła spodnie na gołe ciało, a majtkami obwiązała wajchę starej, niedziałającej pompy na skraju osady. To standardowa procedura stosowana w przypadku tropienia przez psy. Trzeba na chwilę odwrócić ich uwagę, niezależnie od tego, czy chcemy uciekać, czy walczyć. Przekazałem dziewczętom całą swoją wiedzę na ten temat, a one błyskawicznie prześcignęły mistrza. Nie, nie myślcie, że jestem jakimś komandosem. Jestem, a raczej byłem, bibliotekarzem i archiwistą. Mam po prostu fotograficzną pamięć. Przed apokalipsą pracowałem w najbardziej renomowanych bibliotekach świata: szwajcarskiej bibliotece St. Gallen, włoskiej Di Bella Arti, meksykańskiej Palafoxiana, paryskiej Bibliotheque Nationale, Bibliotece Kongresu w Waszyngtonie. Zaliczyłem też kilka archiwów wojskowych. Moja pamięć stanowi prawdziwą kopalnię bezużytecznych informacji, jednak czasem przypominam sobie coś, co ma wartość nawet teraz, kiedy świat cofnął się do stanu totalnego zdziczenia i chaosu.

Dwie Słodkie wzięły broń i ruszyły w stronę kościelnej dzwonnicy. Pozostałe cztery dziewczyny ukryły się w opuszczonych domach niedaleko pompy. Usłyszałem metaliczny trzask - najwyraźniej wejścia do kościoła strzegła kłódka. Rzecz jasna, nie stanowiła żadnego problemu dla dziewcząt. Ujadanie psów słychać było coraz wyraźniej, pojawiły się w nim nowe, tryumfalne tony. Zwierzęta czuły, że cel jest blisko. Nie przejąłem się tym specjalnie. I tak wszystkie rzucą się do pompy. Zapach Słodkich przyprawiał je o szaleństwo. Szczerze mówiąc, podobnie reagowali też ludzie. Ja byłem wyjątkiem. Nie, żeby kusząca woń istot, którymi stały się dziewczyny, mnie nie pociągała - po prostu byłem nieco uodporniony. Na tyle, na ile można się na coś takiego uodpornić.

Dwa psy rzuciły się do pompy, trzeci przysiadł kilkanaście metrów dalej. Zakląłem bez złości - zwierzęta były dobrze wytresowane, a dowodzący pościgiem miał głowę na karku. Jeden pies tropiący i dwa bojowe. To było niezłe zestawienie. Na moment oślepiło mnie słońce, zamrugałem. Kiedy otworzyłem oczy ponownie, było już po wszystkim.”

Joanna Skalska
WYSPA

“– Stać! – wrzasnął przewodnik.
Pierwszy rząd przystanął natychmiast. Pozostali nie usłyszeli polecenia, wpadali jedni na drugich i deptali sobie po piętach. Ktoś zaklął.
– Widzicie! Przyjrzyjcie się dobrze. Od tego może … niane … lep … póki … ecie.
W szparze między głowami Radek widział poruszające się usta Hasiora. Słowa porwał wiatr. Chłopak bezskutecznie próbował zobaczyć, na co wskazywał kij w ręku przewodnika. Wreszcie dał za wygraną. Naciągnął kaptur i wbił w kieszenie zmarznięte dłonie.
Jego gumowce powoli zapadały się w mokry piasek, po chwili muł sięgnął kostek. Radek ostrożnie podniósł nogę i usłyszał dźwięk przypominający mlaśnięcie żywej istoty. Hasior podniósł kij nad głowę, dając sygnał do dalszego marszu.
Odkąd wyruszyli, minęły cztery godziny. Za ich plecami ląd zamienił się w ciemny pasek na horyzoncie, ale morza wciąż nie było widać. Wokół rozciągała się płaska pustynia mokrego piachu i tylko gdzieniegdzie w zagłębieniach dna pobłyskiwała pozostawiona przez odpływ woda. Właśnie takich zagłębień szukali. Hasior podchodził do każdego i uważnie oglądał dno kałuży. Raz czy dwa razy pogrzebał kijem, ale zawsze w końcu kręcił głową. Kokli nie było, więc szli dalej.
Radek wiedział, że większość siedzisk przy brzegu już wyzbierano, ale nie przypuszczał, że trzeba iść tak długo, aby napotkać choć jedno. Coraz częściej zerkał do przodu, niemal spodziewając się zobaczyć tam falę przypływu. Pozostali mężczyźni również okazywali nerwowość, szeptali między sobą i spoglądali na zegarki. Po raz pierwszy znaleźli się tak daleko od brzegu. Instynktownie zwolnili kroku, jedynie ubrany w czerwony płaszcz przewodnika Hasior wciąż szedł w stałym tempie - dla niego takie wyprawy były chlebem powszednim. Wreszcie prowadzący stanął i niecierpliwymi gestami zaczął przywoływać ociągającą się grupę. Mężczyźni przyspieszyli.
Kokle, znaleźli kokle.
– Spójrzcie na osad na obrzeżach. – Hasior kucnął przy kałuży, a wokół ustawili się pozostali. – To znak, że kolonia jest duża.
Mężczyźni, jak pilni uczniowie, nachylili się nad wodą.
– Na co czekacie? – zdenerwował się przewodnik. – Chyba mówili wam, co należy do waszych obowiązków?”

Paweł Majka
OKO CYKLONU

“Każda z wojen zmieniała ludzi biorących w niej udział, a wojny wielkie, światowe - zmieniały całą ludzkość. Powojenna trauma spadała na świat i trzymała go w uścisku przez lata. Później nazywano to czasem spokoju. Pamiętający wojenną grozę z czasem wymierali, a społeczeństwa znów zmieniały się w wesołe gromady, w których największym strachem przejmowało nienadążanie za modą. Armie stawały się grupą specjalistów od walk z żywiołami i nawet żołnierze nie do końca wierzyli, że mogliby zabić drugiego człowieka.

Wtedy budziły się demony i zawierucha wojenna ponownie spadała na świat, by odmienić go na nowo, a ludzkość podzielić na dwa gatunki - człowieka przerażonego i człowieka niepojmującego grozy.

Chronowojny znacznie ulepszyły ów proces multiplikowania gatunków.

Oko Cyklonu osiągnęło swą pozycję dzięki użyciu czasu jako broni. Wysyłało kilkaset tysięcy ludzi w przeszłość o kilka milionów lat, by pośród australopiteków zbudowali nową cywilizację, dysponując zdobyczami techniki Oka. W takich światach-fabrykach, światach-poligonach nie ingerowano w historię ludzkich cywilizacji - jak działo się to w światach typu Stalin czy Hitler - bo tych jeszcze nie było. Tam zapewniano sobie czas, potrzebny do doskonalenia wynalazków technicznych.

Nazywano je Atlantydami - dla odróżnienia właśnie od tych rzeczywistości bliższych czasowo Oku Cyklonu, tworzonych bez żadnej kontroli przez rozmaitych wizjonerów i szaleńców - co, jak się okazało, było trafną nazwą. Niewiele Atlantyd przetrwało więcej niż dwa - trzy tysiące lat. Światów dzikich, odbiegających od pnia historii w momencie, w którym na Ziemi pojawiły się już ludzkie cywilizacje, były tysiące.

Zamiast dostarczać niebywałych wynalazków, Atlantydzi ulegali stopniowej degeneracji, aż wreszcie ich cywilizacje zanikały, ustępując miejsca lokalnym plemionom, znacznie już jednak zmienionym w wyniku kontaktu. Niemniej zawsze mieli coś do ofiarowania swojej ojczyźnie. Odkrycia, które można było przekazać kolejnym Atlantydom, zmieniającym kolejną rzeczywistość.

Kilkanaście Atlantyd przetrwało. Agenci Oka Cyklonu korzystali z ich wynalazków, pilnując równocześnie, by w kolonii, przewyższającej rozwojem technicznym Oko, nie doszło do buntu. W im dalsze od momentu ingerencji epoki zaglądali, tym trudniej było im się porozumieć z Atlantydami. Ci bowiem ewoluowali.

W ten sposób ludzkość wzbogaciła się nie tylko o niezwykłe bronie, ale i o nowe rasy. Atlantydzi 16 uwolnili świadomość z ciał i zmienili własną Ziemię w jeden wielki komputer, w którym krążyli pod postacią energetycznych impulsów. Przydali się w walce z armią SI, którymi próbowały posłużyć się światy zbuntowane przeciw Oku. Atlantydzi 210 postąpili odmiennie - rozbudowywali swe ciała, przekształcając je w hybrydy dziesiątek organizmów. Podzieleni na wąsko wyspecjalizowane kasty, żyli w społecznościach przypominających mrowiska.

Atlantydzi 70 nie ingerowali w swój rozwój, ale i tak po milionie lat przypominali bardziej komiksowych kosmitów niż ludzi, natomiast Atlantydzi 8 porzucili ląd i przenieśli się w głębiny. Wyglądem przypominali delfiny i zdaniem Oka Cyklonu nie nadawali się do niczego. Ale, przynajmniej, nie buntowali się, jak Atlantydzi 305, którzy wyewoluowali w formy przystosowane do życia w stanie nieważkości, by podbić kosmos z zastosowaniem Zasady Piotrusia Pana: przystosowując ludzi do warunków zdobywanych planet, zamiast tracić czas na ich terraformowanie.”

Dawid Juraszek
RZYG

„Spytek podniósł głowę znad wielokrotnie zdrapywanego, nieledwie prześwitującego płata skórznicy i wgapił się przez ościeże na pagórek pocięty grządkami grochowego pola. Broniący się od wydalenia robotnik nagle przestał jawić mu się chytrym kłamcą, a zaczął łatwowiernym prostaczkiem. Przecież i on żony całymi dniami nie widywał, a wróciwszy do domu, kładł się znużony, ledwo co z nią rozmawiając. Wątpliwość w głowie nie postałaby mu jednak, gdyby Olsza ostatnio nie popatrywała nań przeciągle. Czy była to radość, że wreszcie wrócił - czy złość?

Zacisnął powieki, przetarł oczy pięściami, wstał od stołu. Nawał płatów z zeznaniami domagał się uwagi, ale Spytek odwrócił się i poszedł w kąt izby, gdzie z powalanej polepy sterczał przerdzewiały wód. Stanąwszy jak najdalej, by nie zachlapać nogawic, nachylił się i pociągając miarowo za skrzypiącą dźwignię, zmoczył w wodzie kudłaty łeb. Wiedział, że goniec patrzy nań teraz z przerażeniem wymieszanym z podziwem, ale śledczego nie ciekawił osąd sługi. Puścił dźwignię, zaczerpnął do ust cennej, acz stęchłej wody i wyprostowawszy się, rozkoszował się łaskotaniem strużek cieknących po plecach.

Liczba płatów nie zmalała, ale kościana pieczęć zdawała się jakby lżejsza. Spytek wahał się tylko chwilę. Łacno odpędził bzdurne myśli, robotnik przestał jawić się „zwyczajnym prostaczkiem”. Nie należał do biedoty, a Gród potrzebował środków. Zresztą, powinien był lepiej pilnować żony. Pieczęć uderzyła o skórznicę, zostawiając odbicie kopcia. Słabe, ale wymowne. Jeśli zalecenie zostanie uznane, jeszcze dziś robotnik wyląduje z żoną na Podgrodziu. O ile wcześniej jej nie zatłucze.

– Odnieś – mruknął Spytek, wskazując gońcowi opieczętowane płaty. Było ich mniej, niźli powinno, ale nadrobi się jutro. – A rychło!

Kiedy ucichł odgłos pięt na ubitej glinie, Spytek narzucił lekki niebieski przybór i przypasał odznakę śledczego tak, aby móc natychmiast ją podnieść. Wyszedł, nie patrząc ku śledczym z sąsiednich izb.

Mijając róg budynku, bezwiednie wyciągnął dłoń ku grochowym tyczkom. Śledczemu nikt nie śmiałby zwrócić uwagi. No, może członek Najznamienitszej Rady. Ale nawet gdyby Radźca zauważył chciwie wyciągnięte ku strączkom palce Spytka, pewnie nie rzekłby nic. Po co, skoro grochu po prostu nie było - z powodu upałów i braku rąk do roboty zagony od dawna stały odłogiem.

Nieliczni przechodnie sunęli przygarbieni tuż przy ogaconych gliną ścianach. Spytek pochylił głowę, kiedy słońce wychynęło zza strzechy, promień raził oczy przywykłe do półmroku izby. Pochylił wzrok tylko po to, by zobaczyć pod ścianą plamę rzygowin. Nachylił się i dotknął - były jeszcze ciepłe. Zacisnął szczęki, poderwał głowę i rozejrzał się. W głębi ulicy kroczyła powoli odbywająca przepisowy obchód dwójka.

– Strzeżcy! Tu! – huknął, wyciągając w górę odznakę.

Podbiegli gorliwie, ale to nie uchroniło ich przed wściekłym kopniakiem.

– Gdzie to łazicie, psiekrwie! – wrzasnął. – Ktoś rzygał tu ledwo co, a wyście się przechadzali, po strzechach spoglądali! Szukać mi go zaraz!”

Robert M. Wegner
NAJPIĘKNIEJSZA HISTORIA WSZYSTKICH CZASÓW

“Żołnierz mówił z wyraźnym wschodnim akcentem, ale zrozumiale. Jakub widział tylko dolną część jego twarzy, usta, podbródek, fragment posiniałego od ciemnego zarostu policzka. Resztę zasłaniał hełm i matowa przyłbica. Dużo by dał, żeby móc spojrzeć obcemu w oczy. Z oczu człowieka, który mierzy do ciebie z broni, można wiele wyczytać.

– Komendant Jakub. Kilku moich ludzi ma cię na muszce, więc lepiej by było, gdybyś nie wykonywał zbyt gwałtownych ruchów, dobrze? Najlepiej, gdybyś w ogóle odłożył broń.

Rosjanin był dobrze wyszkolony. Nie rozejrzał się wokół, nie omiótł lufą okolicznych ruin.

– Moja broń nie lubi walać się po ziemi – mruknął cicho. – Czego chcesz?

Jakub oparł się o najbliższy mur i skrzyżował ramiona na piersi.

– Jesteś na moim terenie. Wszedłeś tu sam, bez kolegów ani bobotów. Prowadzisz dziewczynę, która najwyraźniej nie ma pojęcia, co się wokół niej dzieje. Żyjesz jeszcze tylko dlatego, że na nią nie krzyczysz, nie bijesz, tylko najwyraźniej się nią opiekujesz. Zapytam tylko raz, a potem zdecyduję, czy kazać cię zabić. Co tu robisz?

Rosjanin znieruchomiał na dłuższą chwilę, po czym powoli opuścił lufę broni i ściągnął hełm. Miał krótko przycięte ciemne włosy, prosty nos, czarne oczy. Jakub ucieszył się, że nie widział tych oczu wcześniej. Wyzierała z nich taka wściekła determinacja, że pewnie kazałby go zastrzelić od razu. Profilaktycznie. To, co wziął za zarost, okazało się wielkim siniakiem zdobiącym cały lewy policzek żołnierza.

– Michał Sienkiewicz. Szeregowy. Numer dwa, pięć, osiem, a, zet…

Jakub przerwał mu machnięciem ręki.

– Przestań. My jesteśmy „miejskie szczury”, a nie wojsko. A ty nie poddajesz się do niewoli, tylko walczysz o życie. Dosłownie. Jesteś Polakiem?

Żołnierz skinął głową.

– Z Białorusi.

– I co? Uciekasz do Amerykanów, żeby wstąpić do polskiego wojska i walczyć za ojczyznę? Wzięli cię w sołdaty siłą, a ty nie chcesz strzelać do swoich? Tak? Myślisz, że ktoś kupi tę historyjkę?

Jakub widział, jak z oczu żołnierza znika wściekłość i gniew. Przyjrzał mu się dokładniej, gdyby nie mundur i broń, obcy wyglądałby jak jego rówieśnik. Może nawet jeszcze młodziej.

– Ja naprawdę…

– I co z tego? Nie jesteś pierwszy. Ale Amerykanie każdego uciekiniera maglują tak długo, aż zostanie mu z mózgu żarcie dla psów. Nasi zresztą też. Bo wszyscy wiedzą, co Ruscy robią z rodzinami dezerterów. Więc lepiej przygotuj sobie jakąś lepszą bajeczkę.

W czarnych oczach znów zapłonął gniew.

– Bajeczkę? Masz bajeczkę. Ja nie mam rodziny, jestem z domu dziecka, kogo mi zabiją? Wychowawcę? Srał go cziort, jeszcze im podziękuję…

Wyglądało na to, że się zaciął i nic więcej nie powie. Wreszcie nabrał powietrza:

– Mój sierżant i trzech innych lubili się zabawić z miejscowymi dziewczynami, bić, gwałcić, katować. Mieli do tego specjalną piwnicę. Porywali je i tak trzymali. Gdy dziewczyna się im znudziła, wpuszczali tam każdego z kompanii, za kilka rubli, paczkę fajek, butelkę wódki. Dopóki dziewczyna nie umarła – mówił coraz szybciej, coraz gwałtowniej, z coraz wyraźniejszym akcentem. – Mnie chcieli… mi mówili… ty Paliak, ty nowy, ty pokaż, żeś nasz. Jak ty jej nie wydupczysz, to my tobie granat do jajek przywiążemy i w pole wypuścimy. No to im pokazałem, bagnetem i kolbą, i… i krzesłem. A potem zabrałem dziewczynę i poszedłem. Do was. Albo Amerykanów. Bo gdzie miałem pójść?

Żołnierz rzucił broń na ziemię i zacisnął dłonie.

– Jak mi nie wierzysz, to chodź - tu i teraz. Na pięści. Pokonasz mnie, to zabijesz i zabierzesz wszystko. Ja pokonam ciebie, przepuścisz dalej. No?

Cofnął się o krok, zostawiając ekwipunek na ziemi.
Jakub uśmiechnął się szeroko.”

Cezary Zbierzchowski
PŁONĄC OD ŚRODKA

„Pogarda dla innych oraz pogarda dla siebie - za wieczny pośpiech, za niemożność życia poza czasem, niemożność zaprzeczenia prawom fizyki. Weles wyrywa bilet z rąk kasjerki i wskakuje do wagonu EKD, tłumiąc oddech po szaleńczym biegu podziemiami; pasażerowie nie mogą usłyszeć, że zieje jak pies. Pomylił godzinę odjazdu, czeka dziesięć minut na skrzekliwy sygnał. Odwraca się do szyby i ogląda w czarnym lustrze twarz człowieka, którym stał się przez ostatni rok. Pociąg sunie tunelami wydrążonymi pod miastem, potem wyjeżdża na powierzchnię - przystanek Ramma Zachód. Chłopak zakłada słuchawki, żeby przemycić do zatłoczonej kolejki pustkę peronu, ale bateria zdycha w najgorszym momencie.

Jest skazany na sąsiedztwo robotników, którzy z białymi reklamówkami w garści przycupnęli na czerwonych plastikowych krzesłach. Ich drelichy śmierdzą potem, oddechy piwem, a skóra mocnymi papierosami. Cała czwórka ma już dobrze w czubie, ciągle mylą im się rozdawane karty. Najmłodszy wstaje i majstruje przy zniszczonym oknie, usiłując je otworzyć. Siwy pyta bełkotliwie: A co, masz coś? Chwila na zastanowienie. Nie mam. A chęci masz?! Mam. No to siadaj! Młody wraca posłusznie na miejsce, a Weles nie może pojąć, o co chodzi tym półgłówkom; na wszelki wypadek przeciska się w głąb wagonu. Czuje mrowienie w plecach, jakby za moment miały z nich wyrosnąć błyszczące igły.

W połowie drogi pociąg hamuje gwałtownie i zatrzymuje się w szczerym polu. Wśród stłoczonych ludzi narasta szmer, a także piekielne gorąco, gdy przestaje wiać z uchylonych okien. Coś porusza się wewnątrz Welesa i próbuje schować się jeszcze głębiej, na dnie ciała. Chłopak oddziela się od tłumu murem wyobraźni; myśli o białym jednorożcu, który wpadł pod koła lokomotywy. Połamane kopyta i złoty róg na czole, ciemnowiśniowa krew bucha na miękką, gładką sierść i posklejane strąki grzywy. Przerażone oczy zwierzęcia wpatrują się szklistym wzrokiem w demona. To będzie piękna scena do pisanej w trudzie powieści, mocna scena. Weles nienawidzi Karen i naprawdę to jej życzy śmierci.”

Jakub Małecki
KAŻDY UMIERA ZA SIEBIE

„Siedzieli w piątkę przy ścianie. Woda rwała stal na strzępy.
– Dymitr, teraz ty.
Dymitr mignął latarką, wachlarz z kart oślepił wzrok. Tylko na chwilę, trzeba było oszczędzać światło. Jedna latarka wysiadła zupełnie, pozostałe poświecą góra kilka godzin. Znowu zastygła ciemność, ale zapamiętał. As, dwa waliety, dziesiątka i dama.
Dama.
Poznał Olgę na dworcu, kiedy w święta przyjechał na przepustkę. Śnieg przybył do Petersburga równo z nim. Sypało z nieba jak ryżem na weselu, buty skrzypiały przy każdym kroku. Teraz wydawało się to wszystko tak odległe, tak nierealne. Mama pracowała z Olgą w tej samej szkole, musiała naopowiadać jej o synku, który służy we Flocie i jest pod każdym względem wspaniały. No to się dziewczyna rozczaruje, myślał. Zwalisty, wielki, w kolorowej spiczastej czapce. Facet, który jada czasem wyłącznie ogórki i jogurt, żeby pozbyć się nadwagi i wbić w mundur. Kapitan w sekcji turbin. Dobre żarty.
Olga miała włosy w kolorze marchewki i była drobniutka. Jej płaszczyk można by zmiąć i zamknąć w pięści. Uśmiechała się sztucznie i niepewnie, spoglądała to na Dymitra, to na jego matkę. Ściągnął czapę i wyszczerzył się najładniej, jak umiał. Gdyby to chłopaki widzieli!…
– Synocziek mój! – mama rzuciła się do przodu, kurtka furkotała, w oczach lśniły łzy. Jak to mama.
Zatrzymała w uścisku na dłużej i szepnęła do ucha. Zdążył się dowiedzieć, że Olga to bardzo dobra kandydatka na żonę. No tak. Niech to diabli, jak on nienawidził takich podchodów.
– Ale co ty, mama! – syknął w ciepły kołnierz. – Przecież ja nie…
– Dymitr!
Położył karty, Raszyd także. Mignęli znowu, Raszyd miał dwie siódemki i trzy czwórki.
– No, chłopcy, szans nie macie.
I wtedy coś pierdolnęło tak, że aż zabolało w głowie. Otarł pot z twarzy i oświetlił pozostałych. Już tylko Wiktor, Raszyd, Iwan i Dima, reszta nie żyła. Jeszcze ze dwie godziny temu wrzeszczał ktoś w ósemce. Nie otworzyli, bo złota zasada mówi, że każdy umiera za siebie - jakby co, to za żadne skarby nie wolno pozwolić, żeby pożar się rozprzestrzenił. Dymitrowi było z tym cholernie źle. Ktoś tam umarł przecież.”

Mrozie


Opublikowano:


Komentarze

Ostrzeżenie

Komentowanie jest zarezerwowane dla zarejestrowanych użytkowników. Zaloguj się poniżej lub zarejestruj - za darmo i w mniej niż 5 minut!

Zaloguj się

Nie zalecane na współdzielonych komputerach

Szybsze logowanie

Możesz również zalogować się poprzez jeden z poniższych serwisów.