Błękitny Księżyc, cz.1 - Simon R. Green - Fragment #1

Rupertowi udało się opanować lęk. Ciężar miecza w dłoni dodawał mu otuchy. Książę ujął mocniej rękojeść i kilkakrotnie machnął lśniącym ostrzem. Zadarł głowę, spoglądając z wyrzutem na ołowiane chmury zasnuwające słońce – jedna porządna wiązka promieni przegoniłaby to stworzenie do matecznika. Jak zwykle jednak nie miał szczęścia.
Przecież to tylko demon, pomyślał rozzłoszczony. Jestem cały zakuty w zbroję i wiem jak posługiwać się mieczem. Stwór nie ma szans.
– Jednorożcu – rzekł cicho, patrząc w stronę, gdzie po raz ostatni widział demona. – Poszukaj sobie lepiej jakiegoś rozłożystego drzewa i ukryj się za nim. I nie wychylaj się stamtąd. Szykuje się walka, a nie chciałbym, żeby ci się coś stało.
– Żartujesz? Dawno już mnie nie ma – rozległ się stłumiony głos. Rupert odwrócił głowę i kawałek dalej dostrzegł wystający zza grubego pnia fragment jednorożca.
– No świetnie. A nie przyszło ci do głowy, że może będę potrzebował twojej pomocy?
– Proszę bardzo, potrzebuj sobie. Ale na mnie licz. Nie zamierzam się stąd ruszać – oświadczył zwierzak stanowczo. – Potrafi ę rozpoznać zapach demona. Te stwory pożerają jednorożce, wiesz?
– Demony są wszystkożerne – sprostował Rupert.
– No właśnie – rzucił wierzchowiec i wycofał się za drzewo.
Nie po raz pierwszy książę obiecywał sobie odszukać człowieka, który sprzedał mu zwierzę i własnoręcznie zrobić coś bardzo nieprzyjemnego z każdą kończyną szalbierza.
Gdzieś po lewej rozległ się szelest. Zanim Rupert zdążył się odwrócić, demon spadł mu na plecy. Ciężka zbroja przeważyła księcia i runął na rozmokłą ścieżkę z takim impetem, że na chwilę stracił oddech, zaś miecz wypadł z rozwartych palców. Kątem oka dostrzegł górujący nad nim niewyraźny kształt. Napastnik przygwoździł go do ziemi, a szponiasta ręka wcisnęła twarz w błoto, które natychmiast dostało się do oczu. Rupert młócił rozpaczliwe ramionami,próbując podciągnąć nogi, ale nabijane ćwiekami buty nie znajdowały oparcia na rozmiękłym podłożu. Czuł, jakby płuca miały mu zaraz pęknąć, a otwarte usta zaczęła wypełniać brudna woda.
Ogarnięty paniką, miotał się i wierzgał, bezskutecznie jednak. Kręciło mu się w głowie, a wraz z ostatnim oddechem uszy wypełnił własny krzyk. Pod wpływem nagłego natchnienia użył zaklinowanej pod napierśnikiem ręki jak dźwigni i przetoczył się na plecy, całym ciężarem przygniatając wijącego się demona.
Leżał tak jakiś czas, oddychając łapczywie i wypluwając resztki błota z ust. Otarłszy oczy, zawołał jednorożca, ale zwierzak siedział cicho jak trusia. Uwięziony pod człowiekiem oraz żelastwem demon łomotał przez chwilę wściekle w blachę, po czym sięgnął szponiastą ręką do twarzy wroga. Rupert wrzasnął z bólu, gdy pazury rozorały mu skórę na policzku i spróbował chwycić miecz, co demon wykorzystał, żeby się uwolnić. Książę przetoczył się, dopadł broni i przezwyciężając opór błota oraz zbroi, zdołał się podnieść. W końcu zdyszany, brocząc krwią z rany na policzku, stanął przed przykucniętym, sprężonym do skoku demonem.
Stwór przypominał zdeformowanego, pokrzywionego człowieka, ale wystarczyło raz spojrzeć w pozbawione źrenic oczy, by wiedzieć, że to istota mroku. Demony zabijały, aby żyć i żyły po to, by zabijać. W Leśnym Królestwie panoszyło się zło. Rupert zacisnął palce na rękojeści, koncentrując się na tym, by widzieć w demonie tylko przeciwnika. Wróg był silny, szybki, śmiertelnie groźny, ale książę wiedział; jeśli tylko nie straci głowy, godnie stawi mu czoła. Przede wszystkim musiał wydostać się na twardy grunt – zdradliwe błoto dawało demonowi przewagę. Postąpił ostrożnie krok naprzód. Istota skwapliwie poruszyła szponami, odsłaniając w paskudnym uśmiechu rzędy spiczastych kłów nierównej długości. Rupert machnął mieczem przed nosem przeciwnikowi i ten ustąpił mu nieco pola, śledząc nieufnym wzrokiem każdy ruch klingi. Rupert spojrzał poza niego w poszukiwaniu stabilniejszego gruntu i po raz pierwszy zaświtał mu promyk nadziei, że może ma cień realnej szansy na zwycięstwo.
Chwycił miecz oburącz, wziął głęboki oddech i natarł z całą mocą na przykucniętego demona, świadomy, że jeśli teraz upadnie, niechybnie zginie. Stwór odskoczył tuż poza zasięg ostrza. Rupert nie przestawał atakować, jednocześnie usiłując nie stracić równowagi. Demon szczerzył zębiska w krzywym uśmiechu, za każdym razem uchylając się przed ciosem i cofając w stronę pajęczyny. Rupert zatrzymał się, uniósł miecz do ostatecznego cięcia i zamarł ze zgrozy na widok lepkich, grubych pasm,które pochwyciły demona. Istota walczyła zażarcie, drąc sieć, nagle jednak zaskowytała cicho, a jej opór zaczął tracić na sile. Pajęczyna wydzielała lepki kwas, tak żrący, że spadające na ziemię krople pieniły się, parując z sykiem. Rupert obserwował z niezdrową fascynacją, jak nici oplatają ciało wroga od stóp do głów, aż wreszcie coraz słabiej szamoczący się demon zniknął cały w pulsującym kokonie. Drgania zamarły niemal natychmiast – pajęczyna przystąpiła do trawienia ofiary.
Rupert powoli opuścił miecz i wsparł się na nim,żeby dać odpocząć zmęczonym plecom. Ależ z niego bohater, niech to licho. Uśmiechnął się kwaśno, robiąc rachunek strat. Jego wspaniałą szmelcowaną zbroję pokrywała skorupa zasychającego błota, a blachę znaczyły głębokie rysy po demonich szponach. Wypluł podbarwioną czerwienią ślinę i drżącą rękądotknął rany na policzku. Skrzywił się, widząc lepką ciecz na rękawicy. Nie lubił widoku krwi, szczególnie własnej. Schował miecz i nie przejmując się błotem, klapnął ciężko na środku dróżki.
Po chwili doszedł do wniosku, że w sumie nie poszło mu najgorzej. Niewielu było takich, którzy walczyli z demonem i przeżyli, by o tym opowiadać. Rzucił okiem na nieruchomy kokon i wykrzywił się sardonicznie. Niespecjalnie heroiczna metoda na pokonanie przeciwnika, a już na pewno nie honorowa, ale demon był martwy, on żywy, a o to przecież chodziło.
Zdjął rękawice i delikatnie obmacał pokaleczoną twarz. Rozcięcie było szerokie i głębokie, biegło od
zewnętrznego kącika oka, aż do kącika ust. Lepiej to przemyć, pomyślał oszołomiony. Żeby przypadkiem nie wdało się zakażenie. Potrząsnął głową i rozejrzał się wkoło. Deszcz przestał padać już w trakcie walki, ale słońce stało nisko. Cienie wydłużały się i czerniały. Ostatnio zmrok zapadał wcześniej, choć była pełnia lata. Z mokrych liści miarowo kapały krople wody, a powietrze przesycała wilgoć oraz ciężki zapach stęchlizny. Rupert spojrzał na sieć i aż wzdrygnął się na wspomnienie, jak blisko podszedł, chcąc usunąć przeszkodę. Niebezpieczeństwo przybierało różne formy, szczególnie tu, w Gęstowiu. Westchnął z rezygnacją. Zmęczony czy nie, czas ruszać w drogę.
– Jednorożcu! Gdzie jesteś?!
– Tutaj – odpowiedział uprzejmy głos z najgłębszego cienia.
– Wyjdziesz sam, czy mam ci pomóc? – warknął książę. Zapadła chwila ciszy, po czym wierzchowiec wstąpił niepewnie na ścieżkę. Rupert spojrzał na niego groźnie, ale zwierzak umknął oczami w bok.
– Gdzie byłeś, jak nadstawiałem karku, walcząc z demonem?
– Ukrywałem się – przyznał jednorożec z bezwstydną szczerością. – Uznałem to za logiczne posunięcie.
– Dlaczego mi nie pomogłeś?
– Cóż, nie bardzo wiedziałem, jak mógłbym pomóc komuś, kto w pełnej zbroi i z mieczem nie dałby rady demonowi – odparł wierzchowiec rezolutnie.
Rupert westchnął ponownie. Kiedyś w końcu nauczy się, że nie ma najmniejszego sensu dyskutować z tym zwierzakiem.
– Jak wyglądam?
– Fatalnie.
– Wielkie dzięki.
– Pewnie zostaną ci blizny – dorzucił jednorożec życzliwie.
– Świetnie. To właśnie chciałem usłyszeć.
– Myślałem, że blizny na twarzy to taki bohaterski sznyt?
– Ten, kto to wymyślił, powinien się leczyć na głowę. Przeklęci bardowie...
Leśne Królestwo zasnuwała smolista, nieprzenikniona czerń, w której jedyną wyspą światła był jasny krąg obejmujący Leśny Zamek. W ciemności przemykały demony, ostrząc pazury na pniach obumierających drzew. Nad krainą nie świeciło już słońce, zaś blask księżyca żeglującego po granatowym sklepieniu, był zamglony, upiorny. Roślinność ginęła z braku światła słonecznego, zwierzyna cierpiała głód lub padała ofiarą nienasyconego apetytu demonów. Ziemię skuł lód, przysypał śnieg, a mróz wciskał się w każdą szparę, wysysając z niej ostatnią odrobinę ciepła. Ci ludzie, którym udało się znaleźć schronienia, barykadowali się w nich wraz z rodzinami, modląc się o świt, który nie nadchodził. Bezkresna noc, mroczna, zimna i bezlitosna, objęła władzę nad krainą.
Przez Czarnobór przetoczył się naraz dźwięk, niski, donośny, niczym ton olbrzymiego dzwonu. Narastał, przechodząc w przeraźliwe wycie, które wdarło się w wieczną noc, wstrząsając ziemią, wprawiając w drżenie drzewa, rozpraszając ciszę. Przerażone potwory rzucały się we wszystkie strony, usiłując przed nim pierzchnąć, ale głos zdawał się dochodzić znikąd i zewsząd jednocześnie, nie było przed nim ucieczki. Basowy grzmot osiągnął apogeum natężenia i zamilkł, pozostawiając po sobie szczelinę w przestrzeni, z której wylało się światło. Rupert wraz z drużyną wrócili do domu.
Książę wypłynął ze srebrzystego tunelu, oszołomiony. Zachwiał się, kiedy jego stopy uderzyły o twardy grunt. Był pewien, że przebywał w tunelu zaledwie kilka sekund, a jednak świat wokół zmienił się całkowicie. Nozdrza wypełnił znajomy fetor rozkładu, a obezwładniające uczucie przygnębienia opadło na niego niczym stary płaszcz. Chwycił mocniej wodze jednorożca przekonany, że Arcymag spartaczył zaklęcie, rzucając ich w sam środek Czarnoboru. Zaczął się rozglądać, ale właśnie ostatni żołnierz wylądował na ziemi i srebrzysty tunel zniknął, pogrążając ich w ciemnościach. Wzrok Ruperta przylgnął do jedynej plamy światła, która uwyraźniała się w nieprzeniknionej czerni – zamglonej łuny otaczającej Leśny Zamek.
Oddech uwiązł Rupertowi w gardle, krew się ścięła w żyłach. Przecież dotarł do Posępnej Wieży na czas... Niemożliwe, żeby granica bezkresnej nocy przesunęła się aż tak daleko w głąb Leśnego Królestwa. Jednak widział stojący nieopodal bielejący śnieżną okrywą zamek. Z okien oraz wieżyczek zwisały spiczaste sople, fosa zamarzła całkowicie. Na blankach migotały rozstawione w równych odstępach pochodnie, ale ich przytłumiony, pomarańczowy blask był za słaby, żeby utrzymać napierającą noc. Rupert wzdrygnął się mimowolnie i to nie z powodu przenikliwego zimna. Przeprawa przez Czarnobór w drodze do Arcymaga to jedno, ale widok tego samego niebezpieczeństwa tutaj, tuż obok domu... Czarnobór istniał od zawsze, zawsze był groźny, znajdował się jednak na tyle daleko, że nie wydawał się realnym zagrożeniem. Do tej pory nawet w głowie by mu nie postało, że siedziba trzynastu pokoleń królów mogłaby paść pod naporem ciemności. To niemożliwe... Rupert zdołał zwalczyć ogarniającą go histerię. Umysł pracował gorączkowo, próbując znaleźć wyjaśnienie takiego stanu rzeczy. Co się stało? Jakim sposobem Czarnobór mógł rozprzestrzeniać się aż tak szybko? I w końcu spojrzał w górę.
Dokładnie nad jego głową, na czarnym, bezgwiezdnym niebie, jaśniała tarcza księżyca, dysk niczym trędowaty skażony wykwitami. Nastał czas błękitnej pełni.
W Czarnoborze czas płynął inaczej. Rupert odwrócił się powoli do Arcymaga.
– Coś ty zrobił? – szepnął, ledwie dobywając głos ze ściśniętego gardła. – Coś ty, do cholery, zrobił?
Mag z trudem przełknął ślinę.
– Nie wiem – wykrztusił, sam pobladły z przerażenia. – Coś musiało zakłócić moje zaklęcie teleportacyjne. To odpowiednie miejsce, ale nie ten czas. Nic nie rozumiem...
– Zostawmy wyjaśnienia na później – rzekł Czempion. Choć głos miał spokojny, knykcie jego zaciśniętych na stylisku labrysa palców pobielały. – Wszędzie pełno demonów. Nasze przybycie je zaskoczyło, ale szybko się otrząsną. Lepiej chodźmy, póki jeszcze możemy.
Książę spojrzał na żołnierzy, którzy nie czekając na rozkaz, stanęli w kręgu, przyjmując pozycje obronne. Kiwnął głową. Ta oznaka ich zdyscyplinowania i wyszkolenia pokrzepiła go, pomagając stłamsić ostatnie iskry czającej się w nim paniki.
– Masz rację, sir Czempionie, lepiej ruszajmy. My dwaj pójdziemy przodem, Arcymag zabezpieczy tyły. Chyba na tyle potrafi sz się posługiwać swoją magią?
Czarodziej żachnął się, ale sztywno przytaknął. Rupert dobył miecza, zważył go w ręku i zwrócił się do gwardzistów.
– Trzymajcie się razem, bądźcie czujni i nie zatrzymujcie się pod żadnym pozorem. Do zamku mamy raptem kilkaset metrów, a po tym co przeszliśmy, nie damy się zatrzymać byle bandzie demonów!
Ostatni przy bramie stawia piwo!
Książę zdawał sobie sprawę, że to raczej kiepska przemowa, ale żołnierze stanęli na wysokości zadania, wznosząc pojedyncze okrzyki radości. Rupert uśmiechnął się dumny z ich niezłomnego ducha i odwrócił szybko, żeby nie widzieli napływających mu do oczu łez. Ścisnął mocniej wodze jednorożcai ruszył naprzód, nie spiesząc się, ale też nie zwlekając. Uznawszy, że ludzie uciekają, demony zaatakowałyby niechybnie. Widok poruszającego się pewnie oddziału mógłby je na chwilę powstrzymać, dając drużynie czas na przebycie kilku cennych metrów.
W tej sytuacji liczyła się każda sekunda. Rupert zerkał spod rzęs na boki. Idący obok Czempion niósł
wielki labrys tak, jakby nic nie ważył. Żołnierze oraz Arcymag postępowali za nimi zbici w ciasną grupkę,
czujnie przeczesując wzrokiem ciemność. Czarodziej robił więcej hałasu niż cały oddział razem wzięty.
Książę nie słyszał posuwających się za nimi demonów, ale raz po raz dostrzegał w ciemności błysk czerwonego ślepia, przypominający rozżarzony węgielek, lub ruch niekształtnego cienia poruszającego się pomiędzy drzewami.Rupertowi udało się opanować lęk. Ciężar miecza w dłoni dodawał mu otuchy. Książę ujął mocniej rękojeść i kilkakrotnie machnął lśniącym ostrzem. Zadarł głowę, spoglądając z wyrzutem na ołowiane chmury zasnuwające słońce – jedna porządna wiązka promieni przegoniłaby to stworzenie do matecznika. Jak zwykle jednak nie miał szczęścia.
Przecież to tylko demon, pomyślał rozzłoszczony. Jestem cały zakuty w zbroję i wiem jak posługiwać się mieczem. Stwór nie ma szans.
– Jednorożcu – rzekł cicho, patrząc w stronę, gdzie po raz ostatni widział demona. – Poszukaj sobie lepiej jakiegoś rozłożystego drzewa i ukryj się za nim. I nie wychylaj się stamtąd. Szykuje się walka, a nie chciałbym, żeby ci się coś stało.
– Żartujesz? Dawno już mnie nie ma – rozległ się stłumiony głos. Rupert odwrócił głowę i kawałek dalej dostrzegł wystający zza grubego pnia fragment jednorożca.
– No świetnie. A nie przyszło ci do głowy, że może będę potrzebował twojej pomocy?
– Proszę bardzo, potrzebuj sobie. Ale na mnie licz. Nie zamierzam się stąd ruszać – oświadczył zwierzak stanowczo. – Potrafi ę rozpoznać zapach demona. Te stwory pożerają jednorożce, wiesz?
– Demony są wszystkożerne – sprostował Rupert.
– No właśnie – rzucił wierzchowiec i wycofał się za drzewo.
Nie po raz pierwszy książę obiecywał sobie odszukać człowieka, który sprzedał mu zwierzę i własnoręcznie zrobić coś bardzo nieprzyjemnego z każdą kończyną szalbierza.
Gdzieś po lewej rozległ się szelest. Zanim Rupert zdążył się odwrócić, demon spadł mu na plecy. Ciężka zbroja przeważyła księcia i runął na rozmokłą ścieżkę z takim impetem, że na chwilę stracił oddech, zaś miecz wypadł z rozwartych palców. Kątem oka dostrzegł górujący nad nim niewyraźny kształt. Napastnik przygwoździł go do ziemi, a szponiasta ręka wcisnęła twarz w błoto, które natychmiast dostało się do oczu. Rupert młócił rozpaczliwe ramionami,próbując podciągnąć nogi, ale nabijane ćwiekami buty nie znajdowały oparcia na rozmiękłym podłożu. Czuł, jakby płuca miały mu zaraz pęknąć, a otwarte usta zaczęła wypełniać brudna woda.
Ogarnięty paniką, miotał się i wierzgał, bezskutecznie jednak. Kręciło mu się w głowie, a wraz z ostatnim oddechem uszy wypełnił własny krzyk. Pod wpływem nagłego natchnienia użył zaklinowanej pod napierśnikiem ręki jak dźwigni i przetoczył się na plecy, całym ciężarem przygniatając wijącego się demona.
Leżał tak jakiś czas, oddychając łapczywie i wypluwając resztki błota z ust. Otarłszy oczy, zawołał jednorożca, ale zwierzak siedział cicho jak trusia. Uwięziony pod człowiekiem oraz żelastwem demon łomotał przez chwilę wściekle w blachę, po czym sięgnął szponiastą ręką do twarzy wroga. Rupert wrzasnął z bólu, gdy pazury rozorały mu skórę na policzku i spróbował chwycić miecz, co demon wykorzystał, żeby się uwolnić. Książę przetoczył się, dopadł broni i przezwyciężając opór błota oraz zbroi, zdołał się podnieść. W końcu zdyszany, brocząc krwią z rany na policzku, stanął przed przykucniętym, sprężonym do skoku demonem.
Stwór przypominał zdeformowanego, pokrzywionego człowieka, ale wystarczyło raz spojrzeć w pozbawione źrenic oczy, by wiedzieć, że to istota mroku. Demony zabijały, aby żyć i żyły po to, by zabijać. W Leśnym Królestwie panoszyło się zło. Rupert zacisnął palce na rękojeści, koncentrując się na tym, by widzieć w demonie tylko przeciwnika. Wróg był silny, szybki, śmiertelnie groźny, ale książę wiedział; jeśli tylko nie straci głowy, godnie stawi mu czoła. Przede wszystkim musiał wydostać się na twardy grunt – zdradliwe błoto dawało demonowi przewagę. Postąpił ostrożnie krok naprzód. Istota skwapliwie poruszyła szponami, odsłaniając w paskudnym uśmiechu rzędy spiczastych kłów nierównej długości. Rupert machnął mieczem przed nosem przeciwnikowi i ten ustąpił mu nieco pola, śledząc nieufnym wzrokiem każdy ruch klingi. Rupert spojrzał poza niego w poszukiwaniu stabilniejszego gruntu i po raz pierwszy zaświtał mu promyk nadziei, że może ma cień realnej szansy na zwycięstwo.
Chwycił miecz oburącz, wziął głęboki oddech i natarł z całą mocą na przykucniętego demona, świadomy, że jeśli teraz upadnie, niechybnie zginie. Stwór odskoczył tuż poza zasięg ostrza. Rupert nie przestawał atakować, jednocześnie usiłując nie stracić równowagi. Demon szczerzył zębiska w krzywym uśmiechu, za każdym razem uchylając się przed ciosem i cofając w stronę pajęczyny. Rupert zatrzymał się, uniósł miecz do ostatecznego cięcia i zamarł ze zgrozy na widok lepkich, grubych pasm,które pochwyciły demona. Istota walczyła zażarcie, drąc sieć, nagle jednak zaskowytała cicho, a jej opór zaczął tracić na sile. Pajęczyna wydzielała lepki kwas, tak żrący, że spadające na ziemię krople pieniły się, parując z sykiem. Rupert obserwował z niezdrową fascynacją, jak nici oplatają ciało wroga od stóp do głów, aż wreszcie coraz słabiej szamoczący się demon zniknął cały w pulsującym kokonie. Drgania zamarły niemal natychmiast – pajęczyna przystąpiła do trawienia ofiary.
Rupert powoli opuścił miecz i wsparł się na nim,żeby dać odpocząć zmęczonym plecom. Ależ z niego bohater, niech to licho. Uśmiechnął się kwaśno, robiąc rachunek strat. Jego wspaniałą szmelcowaną zbroję pokrywała skorupa zasychającego błota, a blachę znaczyły głębokie rysy po demonich szponach. Wypluł podbarwioną czerwienią ślinę i drżącą rękądotknął rany na policzku. Skrzywił się, widząc lepką ciecz na rękawicy. Nie lubił widoku krwi, szczególnie własnej. Schował miecz i nie przejmując się błotem, klapnął ciężko na środku dróżki.
Po chwili doszedł do wniosku, że w sumie nie poszło mu najgorzej. Niewielu było takich, którzy walczyli z demonem i przeżyli, by o tym opowiadać. Rzucił okiem na nieruchomy kokon i wykrzywił się sardonicznie. Niespecjalnie heroiczna metoda na pokonanie przeciwnika, a już na pewno nie honorowa, ale demon był martwy, on żywy, a o to przecież chodziło.
Zdjął rękawice i delikatnie obmacał pokaleczoną twarz. Rozcięcie było szerokie i głębokie, biegło od
zewnętrznego kącika oka, aż do kącika ust. Lepiej to przemyć, pomyślał oszołomiony. Żeby przypadkiem nie wdało się zakażenie. Potrząsnął głową i rozejrzał się wkoło. Deszcz przestał padać już w trakcie walki, ale słońce stało nisko. Cienie wydłużały się i czerniały. Ostatnio zmrok zapadał wcześniej, choć była pełnia lata. Z mokrych liści miarowo kapały krople wody, a powietrze przesycała wilgoć oraz ciężki zapach stęchlizny. Rupert spojrzał na sieć i aż wzdrygnął się na wspomnienie, jak blisko podszedł, chcąc usunąć przeszkodę. Niebezpieczeństwo przybierało różne formy, szczególnie tu, w Gęstowiu. Westchnął z rezygnacją. Zmęczony czy nie, czas ruszać w drogę.
– Jednorożcu! Gdzie jesteś?!
– Tutaj – odpowiedział uprzejmy głos z najgłębszego cienia.
– Wyjdziesz sam, czy mam ci pomóc? – warknął książę. Zapadła chwila ciszy, po czym wierzchowiec wstąpił niepewnie na ścieżkę. Rupert spojrzał na niego groźnie, ale zwierzak umknął oczami w bok.
– Gdzie byłeś, jak nadstawiałem karku, walcząc z demonem?
– Ukrywałem się – przyznał jednorożec z bezwstydną szczerością. – Uznałem to za logiczne posunięcie.
– Dlaczego mi nie pomogłeś?
– Cóż, nie bardzo wiedziałem, jak mógłbym pomóc komuś, kto w pełnej zbroi i z mieczem nie dałby rady demonowi – odparł wierzchowiec rezolutnie.
Rupert westchnął ponownie. Kiedyś w końcu nauczy się, że nie ma najmniejszego sensu dyskutować z tym zwierzakiem.
– Jak wyglądam?
– Fatalnie.
– Wielkie dzięki.
– Pewnie zostaną ci blizny – dorzucił jednorożec życzliwie.
– Świetnie. To właśnie chciałem usłyszeć.
– Myślałem, że blizny na twarzy to taki bohaterski sznyt?
– Ten, kto to wymyślił, powinien się leczyć na głowę. Przeklęci bardowie...

Mrozie


Opublikowano:


Komentarze

Ostrzeżenie

Komentowanie jest zarezerwowane dla zarejestrowanych użytkowników. Zaloguj się poniżej lub zarejestruj - za darmo i w mniej niż 5 minut!

Zaloguj się

Nie zalecane na współdzielonych komputerach

Szybsze logowanie

Możesz również zalogować się poprzez jeden z poniższych serwisów.