Księga wojny - Antologia - Fragment #9

Na przełęczach ginęły patrole. Nie od kul czy min. Po prostu znikały. Dowództwo podejrzewało mudżahedinów, ale to nie było w ich stylu. Nie znajdowaliśmy śladów walki ani porzuconego ekwipunku, nawet jednej zamarzniętej kropli krwi czy pozostawionej w śniegu łuski. Tak jakby rozpływali się w ogromie Hindukuszu.

Krążyły plotki.
Niektórzy sądzili, że to sprawka ekstremalnego odłamu rebeliantów – fanatyków wśród fanatyków – chcących zasiać w naszych sercach strach. Niepotrzebnie, już sraliśmy w gacie przy najcichszym gwiździe wiatru prześlizgującego się nad granią. Inni twierdzili, że CIA testuje nową broń opartą na technologii “czerwieni”. Wątpię. Wcale nie zależy im na wojnie z nami. Chcieli, żebyśmy się tu wykrwawili, a do tego nie musieli nawet kiwnąć palcem.
Były też inne… hipotezy. Wielu żołnierzy zarzekało się, że widziało w zamieci sylwetkę. Wysoką postać, ale szczupłą, tak szczupłą, jakby była zbudowana z samych patyków. Mówili, że snuje się czasem na granicy widoczności po szczególnie zajadłej potyczce. Inni widzieli, jak przemyka nocą po górskich grzbietach. Dowództwo utrzymywało, że wiklinowy człowiek nie może być prawdziwy, że to wytwór paranoi i długotrwałej służby w warunkach rozrzedzonego powietrza. Ja w to nie wierzyłem.
Widziałem go, raz. Było bardzo wcześnie. Wpakowaliśmy się w sam środek zakamuflowanego obozu mudżahedinów. Okopany na skarpie powyżej cekaemu przygwoździł nas w niedużej kotlinie. Wezwaliśmy śmigłowiec, ale musieliśmy wytrzymać do jego przybycia. Bojownicy zaczęli schodzić w dół zbocza, chcieli nas okrążyć. Pomiędzy skałami dostrzegłem wylot jaskini. Skoczyłem do przodu, potknąłem się i poharatałem o ostre kamienie, ale przynajmniej uniknąłem ostrzału i na czworaka podpełzłem do otworu.
On tam był. Ledwo go widziałem – czarna postać na tle ciemności. Nie dostrzegłem oczu. Nie słyszałem oddechu. Sięgnąłem po pistolet, ale kiedy uniosłem wzrok, już go nie było, a ja nie byłem już pewien, czy to nie był jakiś powidok. Powietrze wypełnił huk nadlatującego śmigłowca.
Oczywiście nikt by nie dał wiary moim słowom, więc milczałem. Żołnierze nie pytali, czemu jestem taki blady, tylko pogratulowali mi niebywałego szczęścia. Gdybym się nie potknął, cekaem z pewnością poszatkowałby mnie na plasterki. Jest pan w czepku urodzony, plutonowy Glücker, mówili, chociaż nie nazywam się Glücker, tylko Lambert. Żaden ze mnie szczęściarz. To jakiś okrutny żart, wziąwszy pod uwagę, jak się tu znalazłem.
Próbowałem zapomnieć o tym, co mnie spotkało, ale o niczym innym nie mogłem myśleć. Każdego wieczoru wypatrywałem Czarnego Człowieka na pobliskich wzgórzach, podczas każdej misji bacznie obserwowałem horyzont, bojąc się, że gdzieś ujrzę patykowatą sylwetkę, ale nie. Nikogo nie było.


Mrozie


Opublikowano:


Komentarze

Ostrzeżenie

Komentowanie jest zarezerwowane dla zarejestrowanych użytkowników. Zaloguj się poniżej lub zarejestruj - za darmo i w mniej niż 5 minut!

Zaloguj się

Nie zalecane na współdzielonych komputerach

Szybsze logowanie

Możesz również zalogować się poprzez jeden z poniższych serwisów.