Tae ekkejr! - Eleonora Ratkiewicz - Fragment #1

Enneari szedł tak, jak oddychał: lekko, miarowo, prężnie. Kamienie, licznie rozsypane po ścieżce, w ogóle mu nie przeszkadzały. Elf po prostu nie zwracał na nie żadnej uwagi... albo prawie żadnej. Dla młodego, gibkiego, silnego ciała te granitowe odłamki nie były przeszkodą. Nie trzeba być doświadczonym wspinaczem, żeby pokonać Śmiechową Przehybę. Człowiek przejdzie ją w ciągu dnia, a elf uwinie się nawet prędzej. Jeśli naturalnie wybierze lewą przełęcz, a nie prawą – bezpieczną, wygodną i szeroką, po której nawet wóz przejedzie, choć straci na tę podróż niemal trzy dni. Lewej, Wyżniej Przełęczy, nie pokonasz ani wozem, ani konno, jedynie pieszo. Za to można ją przebyć od wschodu do zachodu słońca. 

Wiadomo, że nierzadko zdarzają się tu lawiny i osuwiska, ale jaki zdrowy na umyśle elf podejdzie pod spadające kamienie? Takie nieszczęście może się przytrafić człowiekowi, a elf zawczasu niebezpieczne miejsce wyczuje i obejdzie szerokim łukiem. A jeśli już mówić o niebezpieczeństwach – tamten głaz wcale nie jest tak stabilny, jak się może wydawać. Przyczaił się, rozwalił w poprzek ścieżki – taki wielgachny, taki niby nie do ruszenia... wręcz nie istnieje siła, zdolna ruszyć go z miejsca. Nie ma co zastanawiać się długo, łap za ten występ, tak wygodnie umieszczony, podciągnij się, hop na wierzch i już jesteś po drugiej stronie! A tak naprawdę starczy chwycić za to wybrzuszenie i cały głaz się przewróci, zwali na ufnego podróżnika i zmiażdży go swoim ciężarem. 
Enneari zagwizdał cichutko, zadzierając głowę. Aha, można i tak... Głaz osunął się na ścieżkę nie w porę, włazić na niego nie tylko niebezpiecznie, ale wręcz samobójczo, ale po co włazić, kiedy można obejść? O, po tamtej ścianie. Wygląda groźnie, ale w odróżnieniu od głazu, jest naprawdę pewna. I sposobniejsza do wspinaczki, niż to się wydaje na pierwszy rzut oka. Pełno na niej szczerb i szczelin... jest gdzie nogę postawić. I nawet nie trzeba będzie aż tak wysoko włazić. Urwisko raptem tylko dziesięć razy wyższe od Enneariego... no dobrze, dwanaście. Nic szczególnego. A wierzchem biegnie jeszcze jedna ścieżka, bardzo wygodna, może nawet lepsza niż ta niżej. Tylko zejście nią potrwa odrobinę dłużej. A może jednak nie? Jeśli przyspieszy kroku, zmrok go nie zaskoczy. Zresztą i tak nie ma tu innej drogi, chyba że zawróci i spróbuje szczęścia na tym rozwidleniu, które schodzi kręto w dół zaraz za Barwnymi Kamieniami – i straci nie godzinę czy dwie, a pół dnia.
Jeszcze czego!
Enneari ponownie zmierzył spojrzeniem odległość do wierzchołka urwiska, niepotrzebnie poprawił kołczan i położył czubki palców na szorstkiej skale. Wspinaczka okazał się łatwa. Ręka ani razu nie omyliła się, szukając uchwytu, noga ani razu nie ześliznęła z chwilowej podpory. Sam nie wiedział, skąd wzięło się nieoczekiwane przeczucie niebezpieczeństwa. Jakby ktoś niewidzialny bębnił kułakami po jego plecach i dławił się niesłyszalnym krzykiem. Ów niesłyszalny krzyk rozbrzmiewał taką rozpaczą, że Enneari zrobił coś, czego absolutnie nie wolno robić podczas wspinaczki po pionowej ścianie. Pod wpływem gwałtownego rozkazu, niby niewypowiedzianego, ale jednak władczego, Enneari odwrócił się – odwrócił się już nie ku przeczuciu, a gniewnemu świstowi strzały, która miała wbić się w nasadę jego szyi, lecz zamiast tego rozcięła mu lewy policzek.
Pod wpływem ostrego bólu palce rozwarły się. W ostatniej chwili, zdając sobie sprawę, że nie zdąży, zaraz spadnie, Enneari próbował się ratować, ale pochwycił jedynie pustkę. Ta sama pustka zakołysała się przed jego oczami, uderzyła miękkimi łapami w uszy, szarpnęła za każdy mięsień i każde włókienko ciała, kierując je w złą, zgubną stronę... Pustka napełniła jego płuca, wlała się w umysł, zacierając góry i niebo, i ból zranionego policzka... a potem porwała ze sobą w dół, gdzie nie było nic, prócz ciemności. 
Enneari stracił przytomność na krótko. Oprzytomniał szybko i zrozumiał, że znów nie zdążył. Zabrakło jednej marnej chwili by wstać... otworzyć oczy, wstać, zaleczyć rany... Nie zdążył.
– Ej, to nie ten! – rozległ się ochrypły głos. – To kto inny. Bydło ostrouche! 
Okuty czubek buta z rozmachem ugodził elfa w żebra. Enneari już rozchylał zlepione krwią rzęsy, ale cios skłonił go do ponownego zaciśnięcia powiek. Ból był porażający. Jeszcze jeden kopniak. I jeszcze... Przekleństwa, ale głos kogoś innego. Kolejne uderzenie... Gdyby miał choć minutę, jedną, jedyną... albo choć pół minuty.
Jakże głupio: ledwo uniknąć zastrzelenia, odpaść od skały i trafić pod buty rozjątrzonych swoją pomyłką najemników, którzy nawet nie na niego polowali. I tak go wykończą – jeśli nie ze złości, to po to, żeby nie zostawić żywego świadka. Żadna wrodzona żywotność już go nie uratuje – zabrakło mu ledwie minuty... i nie zdążył, teraz już po raz ostatni w życiu.
Kiedy grad ciosów raptownie ustał, a przekleństwa zmieniły się we wrzaski przerażenia, Enneari nie miał siły nawet otworzyć oczu. Zdawało mu się, że jest gdzieś daleko i właśnie stamtąd bardziej odgadł niż usłyszał gwałtowne drganie – jakby trząsł się od śmiechu olbrzym. Nie na darmo Śmiechowa Przehyba nosiła właśnie taką nazwę. A w ślad za drganiem nadciągnął głuchy grzmot, wypełniając sobą całą przełęcz. Pochłonął ścieżkę, przedśmiertne krzyki zabójców – pożarł, zdławił bezwładne ciało Enneariego i powlókł ze sobą.
Jaki zdrowy na umyśle elf podejdzie pod spadające kamienie?
Za tą gasnącą myślą zdążyła przyjść jeszcze jedna, niewyraźna, jak echo.
Nie zdążyłem...


Mrozie


Opublikowano:


Komentarze

Ostrzeżenie

Komentowanie jest zarezerwowane dla zarejestrowanych użytkowników. Zaloguj się poniżej lub zarejestruj - za darmo i w mniej niż 5 minut!

Zaloguj się

Nie zalecane na współdzielonych komputerach

Szybsze logowanie

Możesz również zalogować się poprzez jeden z poniższych serwisów.