Relacja z ConFuzji 2009

» Zobacz pełną galerię ConFuzji 2009!

W dniach 19-22 czerwca w Krakowie odbył się konwent fantastyki znany pod nazwą Confuzja. Oczywiście, jako mieszkający najbliżej redaktor Enklawy Magii, musiałem na nim być. W tym, jakże heroicznym, zadaniu wspierali mnie Franciszek „Viear” Zgliński oraz Maciej „Alak” Niezabitowski. W takim oto składzie, niczym drużyna awanturników z gry RPG, ruszyliśmy na Confuzję.

W tej relacji postaram się opowiedzieć jak mniej więcej wyglądała ta impreza, a także ją ocenić.

Piątek, 19.06.2009

 

Piątek zaczął się od... pecha, który później prześladował nas już przez cały konwent. Mianowicie od rana padało. I nie był to deszcz, ale Deszcz. A że, jako rodowici krakowianie dojeżdżaliśmy z domu (w ten dzień akurat dochodziliśmy) był to dla nas „pewien” kłopot. Starczy powiedzieć, że po przejściu zaledwie dwudziestu, może trzydziestu metrów, ponieśliśmy sromotną klęskę w walce z żywiołem i musieliśmy wracać jak niepyszni do domu. Pech – fantaści 1:0.

W końcu, po gruntownym przegrupowaniu, naradzie i paru łykach mikstur wzmacniających, a także odnowieniu many, postanowiliśmy przedrzeć się przez miasto i, jak przystało na odważnych awanturników, dotrzeć do celu.

Jak postanowiliśmy - tak się stało. Na miejsce ConFuzjowych atrakcji wybrano zespól szkół nr. 10 im. Świętego Mikołaja przy ulicy Lubomirskiego 21. Osobom niezaznajomionym z topografią dzisiejszego Krakowa ta informacja zapewne niewiele powie, ale gdy dorzucę, że miało to ogromny wpływ łatwość dojazdu i ogólną dostępność wszystkiego, co niezbędne do przetrwania, będzie to informacja jak najbardziej przydatna.

Drogę od dworca do miejsca przeznaczenia dało się przejść w pięć minut, a nawet krócej, z kolei wszelkie spożywcze (i nie tylko) potrzeby, zaspokoić było można w prawdziwym zagęszczeniu sklepów – Galerii Krakowskiej, znajdującej się nieopodal.

Pierwsze wrażenie po dotarciu na miejsce – pusto. Żadnych kolejek, ani tłumów... pustka totalna. Po szybkiej (naprawdę szybkiej!) akredytacji dostaliśmy identyfikatory i zgromadziliśmy się wokół klarownie rozpisanego planu, by postanowić, co robić dalej.

 

Tam też znalazł nas pewien chudy blondyn (Jacek „Darken” Gołębiowski), który zaproponował nam udział w sesji RPG. Cóż było robić? Gnani chęcią odkrywania zakrytego, opanowywania nieopanowanego i uczenia się czegoś nowego, poszliśmy za nim do „czeluści piekielnych”, czyli szkolnych piwnic. Tam w odpowiedniej atmosferze przystąpiliśmy do gry i przeszliśmy chrzest bojowy, jako świeżo upieczeni łowcy potworów w grze „The Shadow of Yesterday”. Swoją drogą granie w RPG bez MG to naprawdę niezła frajda.

Jesteśmy zamknięci w pomieszczeniu, do którego ktoś wpuszcza gaz... To ja, wiecie, opieram się o ścianę, zapalam papierosa i mówię „Gas my ass”!

Po trwającej parę godzin sesji, wyluzowani, już przestrojeni na ten specyficzny klimat fantastyki, poszliśmy na prelekcję dotyczącą demonów i opętań. A że pora była już późna i zmierzchać poczęło, nastrój był odpowiedni na tego typu spotkania.

Tyle, że niektóre demony były dosyć... śmieszne? Cóż... i tak bywa. Przykładowo gnieciuch, demon domowy, był prawdziwą zmorą pijaków. Gdy taki pijaczyna zasnął, gnieciuch siadał na nim, próbując go udusić, przy tym gniotąc straszliwie. Stąd, gdy pijaczyna się zbudził, nękany był bólami głowy, żołądka i ogólnie złym samopoczuciem.

Było jeszcze więcej takich smaczków, lecz wyjawiał ich nie będę, gdyż osoby przygotowujące te prelekcje jeżdżą także po innych konwentach i niespodzianki psuł wam nie będę.

Po prelekcji okazało się, że właściwie cały piątek nam upłynął i nie mamy zbyt wiele do roboty. Ludność konwentowa albo szła do Games roomu, by jeszcze sobie poszaleć, albo do pokoi sypialnych, albo też gotowała się na LARP-y.

My, zmęczeni pogodą, i świadomi, że nasza baza wypadowa znajduje się jednak trochę daleko, zdecydowaliśmy się na zakończenie dnia pierwszego.

Sobota, 20.06.2009

Na sobotę mieliśmy wielkie plany. W godzinach rannych odbywało się spotkanie autorskie z Andrzejem Pilipiukiem, na które jednak nie dane nam było przybyć.

Za to udało się pójść na prezentację najnowszej gry fabularnej „Wolsung: Magia wieku pary”. Stąd mam jak najbardziej pozytywne wspomnienia. Nie dość, że gra przedstawia się fantastycznie i – co najważniejsze – jest oryginalna (fantasy w pogmatwanym świecie w realiach XIX wieku!), to jeszcze ma klimat. Jestem oczarowany. No i trzeba przyznać, że twórcy umieli zachęcić do przyszłego kupna swojego wyrobu:

A w tle te wielkie transsyberyjskie pociągi... Nie, wtedy jeszcze nie czytaliśmy „Lodu”. Te pociągi to jedyna rzecz, jaką wymyśliliśmy sami.

Gra wyjdzie w tym roku... chyba. Bo może się okazać, że w następnym. Czekamy!

A przy okazji na prezentacji można się było dowiedzieć naprawdę ciekawych rzeczy. Przykładowo, czy wiedzieliście, że zawsze, gdy ktoś do fantastyki wpycha jakieś prawa fizyki czy chemii, Pan Bóg morduje małego kotka?

Po prezentacji udaliśmy się na spotkanie autorskie z Jackiem Komudą. I tu znowuż zaatakował nas pech, bowiem pisarz nie przyszedł. Dla pewności wysiedzieliśmy całą godzinę pod salą, czekając, bo „ może się spóźni?”.

Nie spóźnił się. Wcale nie przyszedł. Szkoda. Na pocieszenie, zamiast relacji ze spotkania, mam cytat jednego z „wyższych upoważnionych”:

Wiecie, ci artyści... hmm, rządzą się własnymi prawami. A gdy kilku takich się zejdzie, to spotkanie autorskie trzeba będzie przełożyć, aż wytrzeźwieją.

Następnym, już ostatnim naszym sobotnim punktem programu, było odwiedzenie Games roomu, w którym, jak zawsze, gościły tłumy. Tam, graliśmy w karty, bawiąc się w towarzystwie braci fantastów.

Niedziela, 21.06.2009

Niedziela zapowiadała się iście ciekawie. Dzień mieliśmy zacząć od spotkania autorskiego z Romualdem Pawlakiem, potem czekał nas wykład na temat chwytów mistrzów gry, a tuż przed uroczystym zakończeniem - na deser - powinno było się odbyć spotkanie prowadzone przez Łukasza Orbitowskiego. Pięknie, nieprawdaż? Byliśmy bardzo zadowoleni z takiego rozkładu. Pamiętam jeszcze, jak dzień wcześniej siedzieliśmy wspólnie nad programem i markerem zaznaczaliśmy niedzielne atrakcje.

Gdy dojechaliśmy na miejsce, twarda rzeczywistość powitała nas już w progu sali wykładowej. Co dokładniej? Ano, nic. Nic! Sala pusta, drzwi skrzypią w przeciągu spowodowanego otwartym oknem.

Jak już mówiłem, sala ziała pustką, którą szybko zapełniliśmy, rozsiadając się wygodnie z kartami Wolsunga. Niby to postanowiliśmy czekać na autora, ale prawdę powiedziawszy, games room był pełny, a nam nie odpowiadało siedzenie na korytarzu. Czekanie zajęło nam dokładnie czterdzieści pięć minuta, a że wykład o chwytach MG odbył się - bo faktycznie się odbył - w tym samym miejscu, nawet nie musieliśmy przenosić się do innej sali.

"Spotkanie z Łukaszem Orbitowskim odwołane z powodu braku tegoż". Wywieszona na ścianie kartka mówiła sama za siebie. Z pomocą znów przyszły nam nieodłączne karty Wolsunga.

Zakończenie było na zmianę klaskaniem i pstrykaniem zdjęć. Podziękowania, rozdanie nagród, podziękowania, klaskanie. Wspomnienia pozostają jednak miłe. Pomimo kilku usterek, było naprawdę sympatycznie. Może nie mam porównania – to był mój pierwszy konwent - może czterdzieści złotych krzyczało przeraźliwie, że nie poszły na marne, ale gdybym miał cofnąć czas, wydałbym te pieniądze bez najmniejszych wyrzutów sumienia.

Naszym zdaniem... – czyli ocena.

Confuzja pod względem lokalizacji stanęła na wysokości zadania. Dojść na miejsce było łatwo, wszędzie wokół pełno sklepów, a dworzec i wszelkie przystanki tramwajowe oraz autobusowe w zasadzie na wyciągnięcie ręki.

Organizacyjnie też było nieźle. Oprócz wspomnianych wcześniej identyfikatorów (na smyczkach) każdy dostał wyraźny i przystępnie napisany program z objaśnieniami oraz mapkami poszczególnych pięter. Ludzie byli mili i faktycznie czuło się, że jest się wśród swoich. Nigdy nie zapomnę sytuacji spoza terenu konwentu, kiedy to wracając z obiadu, napotkaliśmy grupkę innych konwentowiczów, którzy, widząc nas, ukłonili się z uśmiechem. Człowiek musi czuć się dobrze w danej społeczności. To ważne. To spotkanie na mieście dało mi takie odczucie.

Organizatorzy też się postarali. Akredytacja i nie tylko ona przebiegała sprawnie i szybko, a wszystko odbywało się w miłej, przyjacielskiej atmosferze.

Ale by życie nie było tak bajkowe musiało się coś zepsuć. Pierwszym, co się zepsuło i było zepsute przez wszystkie dni konwentu, była pogoda. Nie było takiego dnia lub nocy, by nie padało. A jak już nie padało, to kropiło. Dlatego też niestety większość LARP-ów została odwołana.

Drugi minus to prelegenci. Faktem jest, że na dwa, albo trzy spotkania autorskie po prostu nie zdążyliśmy. Z różnych powodów, które można zakwalifikować jako pech. Niestety, prawa Murphy’ego kłaniają się – właśnie na tych spotkaniach autorzy byli obecni. Z kolei na tych, na które dotarliśmy – nie. Szkoda, bo były to jedne z ciekawszych punktów programu.

Jeśli chodzi o liczebność konwentowicze też się spisali średnio. Wszystkich nas było na oko być, może ze sto osób... W porównaniu, do innych konwentów w Polsce, ten wypadł pod tym względem słabo. A jednak był klimat, atmosfera i ciekawi ludzie. Czas spędzony tam nie był czasem straconym.

Na koniec zdanie, który wypowiedział każdy z naszego trzyosobowego ka-tet:

Jeśli miałbym wydać pieniądze na Confuzję raz jeszcze, zrobiłbym to z największą ochotą. Jeśli miałbym Confuzję oceniać wedle mojego książkowego „rankingu półek”, to stanęła by ona tam, gdzie pisze „dobre”- na półce drugiej od góry.

ConFuzja 2009 należy już do przeszłości, kto nie był – niech żałuje i przybędzie na następny organizowany w Krakowie konwent.

» Zobacz pełną galerię ConFuzji 2009!


Mrozie


Opublikowano:


Komentarze

Ostrzeżenie

Komentowanie jest zarezerwowane dla zarejestrowanych użytkowników. Zaloguj się poniżej lub zarejestruj - za darmo i w mniej niż 5 minut!

Zaloguj się

Nie zalecane na współdzielonych komputerach

Szybsze logowanie

Możesz również zalogować się poprzez jeden z poniższych serwisów.