Diabeł na wieży - Anna Kańtoch - Fragment #1

Następnego dnia przy śniadaniu Jordan pierwszy rozpoczął rozmowę.
– Dowiedziałem się o nieszczęściu, które dotknęło pani rodzinę – powiedział. – Szczerze współczuję. Utrata jedynego syna to prawdziwa tragedia.
Niosąc do ust łyżeczkę z kawałkiem jajka na miękko, Darnis zamarł. Słowa te, choć wypowiedziane z nienaganną uprzejmością, były pierwszym nietaktem, jaki popełnił Domenic Jordan.
Emma Marivel uniosła głowę i spojrzała Jordanowi prosto w oczy.
– Kochałam Alana bardziej niż kogokolwiek innego na świecie – powiedziała spokojnie, choć było widać, że panowanie nad sobą wiele ją kosztuje. – Nic mi go nie wróci, wiem o tym. Ale wiem też, że syn mój zginął jak bohater i jestem dumna z tego, co uczynił. Choć przyniosło mu to śmierć, to świadomość, że postąpił jak bohater, jest dla mnie pociechą w rozpaczy. Nie lubię o tym wspominać, proszę wybaczyć. To dla mnie zbyt bolesne.
Jordan opuścił głowę, jakby godząc się z porażką. Darnis miał ochotę bić kobiecie brawo.
Ale dòna Emma nie skończyła jeszcze mówić.
– Alan kochał mnie równie mocno, jak ja jego – kontynuowała. Jej piękne, błękitne oczy były puste. Nie spoglądała już na swego rozmówcę. Patrzyła w dal, na coś, czego nikt poza nią nie widział. – Zrobiłabym dla niego wszystko, ale nie zdołałam ocalić go przed śmiercią. Był takim dobrym, kochanym chłopcem... I takim odważnym... Dlatego zginął, zginął jak bohater – powtórzyła, po raz trzeci tego ranka.
O raz za dużo, by Domenic Jordan mógł jej uwierzyć.

Jordanowi potrzebny był ktoś, kto wiedziałby, co takiego wydarzyło się przed rokiem w rezydencji Ferlay.
Jakaś służąca, gadatliwa, ale nie nazbyt głupia i najlepiej pozbawiona wyobraźni, myślał, przechadzając się po pokojach. Ale trafił tylko na młodziutkie pokojówki, które najwyraźniej potrafiły jedynie wdzięczyć się i chichotać. A potrzebny był mu ktoś starszy, poważniejszy.
Podszedł do jednego z okien. Przez chwilę spoglądał na ogród, potem jego uwagę przyciągnął majaczący pomiędzy drzewami kształt.
Z początku zdawało mu się, że to tylko złudzenie, cień rzucany przez karłowate drzewo o osobliwie wygiętych konarach. Ale ów kształt ruszył w stronę domu i wkrótce Jordan rozpoznał w nim zwinną sylwetkę chłopca. Dzieciak zatrzymał się i spojrzał na niego. Usta poruszały się, jakby coś mówił, ale gdy Jordan otworzył okno i wychylił się na zewnątrz, usłyszał tylko krakanie krążących w powietrzu wron.
Jednak tym razem rysy chłopca były na tyle wyraźne, że nie mogło być mowy o pomyłce. Jeszcze chwilę temu w ogrodzie stał zmarły przed rokiem Alan Marivel.
Jordan zamknął okno i poszedł w stronę kuchni. Kucharki, pomyślał, rzadko kiedy są młode, a często też bywają gadatliwe.
Ale w kuchni zastał jedynie zgarbionego staruszka, który pykając z glinianej fajeczki, grzał się przy piecu.
Jordan usiadł na dębowej ławie.
– Witajcie, dziadku – powiedział uprzejmie. – Od dawna tu służycie?
– Ano od dziecka. – Stary wyjął z ust fajkę. – Najsampierw to za pokojowca byłem, sługę jaśnie pana, ojca naszej pani. Ale że z rąk mi wszystko leciało, to pan pozwolił, żebym się na woźnicę uczył. O, w tym ja dobry byłem! Konie tak potrafiłem batem zaciąć, że jak wicher gnały, a spod kół skry szły! Ale teraz za stary jestem na woźnicę. Latem w ogrodzie trochę pomogę, ale serca nie mam do tej roboty. A nasza pani dobra, chleb mi daje, choć mogłaby jak psa wypędzić.
– A młodego panicza, Alana, znaliście? Możecie mi powiedzieć, jak umarł?
W zręcznych palcach Jordana zamigotała srebrna moneta. Stary przyglądał się jej chciwie. Nie podobał się słudze ten obcy, blady mężczyzna. Licho zresztą wie dlaczego, po prostu nie podobał się i już. Ale, pomyślał stary rozsądnie, przecież on niczego złego ode mnie nie chce. Wszyscy wiedzą, jak umarł młody panicz. To żadna tajemnica.
– Powiem, czemu nie. Widział jaśnie pan wieżę, co przy domu stoi?
Jordan skinął głową.
– Zbudował ją pierwszy pan na Ferlay, Martin Marivel. To był dzielny szlachcic, ale i zły człowiek, tak przynajmniej mówią. Sakiewkę wciąż miał pustą, bo wszystko wydawał na wino i kobiety. W końcu jął się diabelskich sposobów i w tej oto wieży przy pomocy czarnoksięskich zaklęć próbował ołów w złoto zmieniać. Ale słabe to widać były zaklęcia, bo sakiewka nadal pustkami świeciła. Aż w końcu przyszedł do niego sam diabeł i mówi: ja ci dam złota, ile tylko zechcesz, ale w zamian za lat pięćdziesiąt, w noc wigilii św. Mateusza, duszę twoją zabiorę. Odtąd wystarczyło słowo, by ołów zmieniał się w czyściusieńkie złoto, a don Martin zasłynął z bogactwa na całą okolicę. A za pół wieku, gdy siedział na wieży, przyszedł po niego diabeł. Don Martin nie pamiętał już o umowie i duszy oddać nie chciał. Ale kto tam poradzi przeciw sile diabelskiej? Zdusił czart nieszczęsnego człowieka i taki był koniec pierwszego z rodu Marivel. Od tego czasu każdego roku w wigilię św. Mateusza diabeł zjawia się na wieży i czeka od północy aż do świtu. Czeka na kogoś, komu znów mógłby swój diabelski pakt zaproponować. Za dnia mało kto tam zachodzi, a już w nocy... – Stary sługa pokręcił głową.
– Alan Marivel poszedł tam o północy, w wigilię św. Mateusza, prawda?
Starzec przytaknął.
– Młody był i, jak wszyscy młodzi, głupi. Dwa roki temu...
– Rok temu – poprawił odruchowo Jordan.
Stary obrzucił go niechętnym spojrzeniem.
– Dwa roki temu – powtórzył z naciskiem – nasz panicz, panienka Juliana i przyjaciel panicza, Christian Valadour, poszli na wieżę z diabłem porozmawiać. Ale widać tyle czekania mocno czartu krew zepsuło, bo nic nie chciał gadać, jeno od razu do gardeł dzieciom się rzucił, coby ich wszystkich pomordować. Panicz Alan siostrze życie uratował, z pokoiku na wieży w ostatniej chwili ją wyciągnął. Ale przyjaciela ocalić nie zdołał. Diabeł kark mu złamał jak suchą szczapę. O, pamiętam ten dzień jak dziś. Nasza pani kazała panicza Christiana do domu przenieść i medyka wezwać, ale jemu nic już pomóc nie mogło. Leżał tam, zimny i biały jak suknia panny młodej w dzień ślubu, a panicz Alan płakał przy nim. W południe przyjechał ojciec panicza Christiana, hrabia Valadour. To wielki pan, dumny i majętny, a jego ród ponoć równie stary co królewski. Wszedł i od progu krzyczał, że śmierci syna nie daruje. Ale ledwie na twarz naszej panienki spojrzał, od razu spokorniał i pojął, że i on potędze diabelskiej rady nie da. Naszemu paniczowi powiedział, że nie ma mu za złe tej nocnej wyprawy. Nawet podziękował, że ratować przyjaciela próbował. Modlili się potem wszyscy w kaplicy o spokój duszy panicza Christiana i o zdrowie panienki Juliany. Od tamtej pory mało kto widział twarz panienki, ale ja wiem, co diabeł jej zrobił. – Stary zniżył głos, a Jordan odruchowo pochylił się do przodu. – Ona na policzku ma wypalony ślad diabelskiej dłoni: pięć palców zakończonych pazurami!
Spojrzał w twarz Jordana, chcąc się przekonać, jakie wrażenie wywarła na nim opowieść. Ale mężczyzna milczał, czekając na dalszy ciąg.
Rozczarowany starzec westchnął.
– Przez następny rok – podjął już spokojniejszym tonem – panicz Alan nikł w oczach. Dawniej to był urwis jakich mało, tylko figle miał w głowie. Ale nikt się nigdy na niego nie gniewał, co to, to nie. Wiadomo, jedyny syn, bez ojca chowany, bo pan Marivel zmarł, jak Alan jeszcze w kołysce leżał. Matka świata poza nim nie widziała i rozpuściła dzieciaka. Ale chłopak miał dobry charakter, to trzeba przyznać. Nie mógł przeboleć śmierci przyjaciela. Spoważniał, schudł, cięgiem smutny chodził. A w rocznicę śmierci panicza Christiana na wieżę się wybrał, z diabłem, co mu przyjaciela zabił, się rozprawić. Ej, biedny, głupi dzieciak. Naszą panią przeczucie jakieś tknęło. Nad ranem się zbudziła i do wieży pobiegła. Ale już za późno. Diabeł ścisnął chłopca za gardło i życie z niego wydusił. Pani trumnę zakazała na pogrzebie otwierać, bo podobnoż cały siny był i język na wierzch mu wyszedł.
Starzec zamilkł, może wspominając młodego panicza, a może po prostu delektując się makabrycznymi szczegółami jego śmierci.
– Widziałem Alana Marivela – powiedział niespodziewanie Domenic Jordan. – Dwa razy. W ogrodzie.
Sługa zachichotał.
– Oj, nie pan jeden. Wszyscy go tu ostatnio widujemy. Najwięcej to chyba ja, z sześć, nie, siedem razy panicza widziałem. Czasem jest jak mgła przeźroczysty, a czasem widzę go tak wyraźnie, jak teraz jaśnie pana. Stoi tylko i usta jak ryba otwiera, ale ani słowa nie słychać. Pewno na diabła próbuje się skarżyć, biedaczek. Ale za takie gadanie pani zaraz by mi głowę zmyła, więc wolę siedzieć cicho.
– Pamiętacie może, gdzie i kiedy go widzieliście?
Starzec podrapał się po głowie.
– Pamięć mam dobrą, chwalić Boga, a i oczy niezgorsze. Pierwszy raz to było ze dwa tygodnie temu, w niedzielę...

Mrozie


Opublikowano:


Komentarze

Ostrzeżenie

Komentowanie jest zarezerwowane dla zarejestrowanych użytkowników. Zaloguj się poniżej lub zarejestruj - za darmo i w mniej niż 5 minut!

Zaloguj się

Nie zalecane na współdzielonych komputerach

Szybsze logowanie

Możesz również zalogować się poprzez jeden z poniższych serwisów.