Recenzja dwóch pierwszych tomów cyklu "Dreszcz" Jakuba Ćwieka

Lubię zleżałego rocka, skórzane kurtki, w nosie mam obie strony politycznej barykady i większość „gorących” społecznie tematów. Nie zaglądam co prawda do kieliszka i póki co umyka mi jeszcze władza nad elektrycznością, ale parę zbieżnych cech z bohaterem Dreszcza jednak by się znalazło. Jakim cudem nie miałem zatem jeszcze styczności ze słynną serią Jakuba Ćwieka? Diabli wiedzą. Mniejsza zresztą o powód, ważne, by to haniebne zaniedbanie wreszcie nadrobić. Trudno wyobrazić sobie lepszy moment, bo na rynek trafiło niedawno wznowienie dwóch pierwszych tomów, a co ważniejsze także długo wyczekiwana „trójka”.

Rysiek Zwierzchowski jest menelem. Nie takim, co to sypia na dworcu i wyprasza u „kierowników” groszaki na kolejne butelczyny płynnego zapomnienia, niemniej jednak bezużytecznym, brudnym, zatraconym ochlaptusem. Tak przynajmniej powiedzieliby o nim zapewne sąsiedzi z jednego ze śląskich blokowisk. Sam „Zwierzu” woli o sobie myśleć jak o niespełnionym muzyku. Niespełnionym nie ze względu na brak talentu, bo na wiośle wymiata całkiem nieźle, a i głosu niejeden mógłby mu pozazdrościć. Ot, po prostu „coś nie pykło” i nigdy nie wyrósł ponad garażowe brzędkolenie z kumplami. Za komuny znaczy, bo Rysiek jest nie tylko żulikem, ale i starym dziadem. Kiepski materiał na superbohatera, nie? Cóż, być może. Los to jednak złośliwa zołza, a jeśli nadwiślańska ziemia miałaby kiedykolwiek wydać z siebie herosa, nie mógłby to przecież być jakiś amerykański mięczak w lateksowym wdzianku w stylu „gacie na spodnie”. U nas wszystko musi być na opak. Co prawda jawny bezbożnik, co to zamiast Zenona Martyniuka woli słuchać Ozzy’ego, Lemmy’ego i innych obdartusów prosiłby się w naszej kartoflem i różańcem płynącej ojczyźnie o piorun z jasnego nieba, ale… hmm… wiecie co, zapomnijcie o tym ostatnim.

Jeśli po przeczytaniu powyższego akapitu poczuliście się zniesmaczeni czy dotknięci, to Dreszcz nie jest książką dla was, bo i tak byłem stosunkowo delikatny. Ćwiek jak to Ćwiek – świętości nie uznaje, jedzie po bandzie i drze łacha, z kogo się tylko da. Mając na koncie wiele jego powieści (w tym m.in. serie o Kłamcy czy Chłopcach), byłem na to przygotowany, ale jeśli ma to być wasz pierwszy kontakt z twórczością tego autora, czujcie się ostrzeżeni. Bywa wulgarnie, poprawność polityczna (rozumiana zarówno na lewicową, jak i prawicową modłę) tutaj nie istnieje, bo Dreszcz, jak na rockersa przystało, ma na nią serdecznie wywalone. Swój chłop. Po głowie dostaje od niego Kościół, politycy, „złota” młodzież z wielkich miast: w zasadzie każdy, kto dostać powinien. Jako wytwór zeszłego sytemu Rysiek cechuje się też osobliwym podejściem do kwestii rasowych („każdy murzyn jest dla niego taki sam”), kobieta zaś ma w zasadzie jedno zastosowanie. No, może dwa, bo ugotować też ktoś powinien. Cóż – ostrzegałem, nie jest to literatura dla ludzi, którzy nie potrafią spojrzeć na świat z dystansem. Najbardziej zachwycony takim „rogatym” podejściem byłbym zapewne w okolicach liceum, ale nawet dziś, choć jest już ono dla mnie dość zamglonym wspomnieniem, doceniam ten styl. Czasem człowiek musi po prostu trochę zaszaleć, choćby i czytając coś niezbyt mądrego. Dreszcz jest bowiem jak piwo w letni wieczór: w głowie zanadto nie zakręci, niezatartego wspomnienia też raczej nie zostawi, ale jeśli choć przez kilka chwil człowiek poczuje po nim, że świat stał się odrobinę bardziej znośny, to w zasadzie dlaczego nie?

 

Pomijając nieuczesany styl, nie ma tu prawdę mówiąc zbyt wielu powodów do zachwytu. Rozumiem oczywiście, że częściowo wynika to z przyjętej koncepcji i odwołań do świata komiksu, niemniej trudno ukryć, że bohaterowie, choć całkiem oryginalni (choćby otyły górnik nawijający śląską gwarą oraz dość specyficzny katolicki heros), są jednowymiarowi i rzadko łamią przypisane im schematy. W pierwszych dwóch tomach Dreszcza Ćwiek miał też tendencję do rozkopywania wielu wątków pobocznych i zostawiania ich bez satysfakcjonującego zakończenia. Szczęśliwie dziś jest to już nieco mniejszy problem, bo „trójka”, o której przeczytacie osobno, wypełnia wiele z czekających latami na zasypanie dziur. Znajdą się też pewnie tacy, którzy będą marudzić na objętość – tomy liczą po jakieś 250 stron każdy. Z jednej strony to faktycznie niedużo, z drugiej przy tej formie sprawdza się idealnie, bo nawet najlepszy dowcip można zarżnąć, przeciągając go w nieskończoność.

Dreszcz to… specyficzna lektura. Kto miał do czynienia z książkami Ćwieka wie, czego oczekiwać, bo sam styl nie odbiega zanadto od tego, co znamy z Kłamcy czy Chłopców. Jest pociesznie, dowcipnie, niepoprawnie, a że niezbyt mądrze? Cóż, przecież nie zawsze musi. Sam autor ma zresztą tego świadomość, o czym informuje w posłowiu. Ujmę to tak: czujecie rockowy klimat i macie ochotę na coś zdrowo porąbanego? Odsyłam do księgarni.


Murky


Opublikowano:


Komentarze

Ostrzeżenie

Komentowanie jest zarezerwowane dla zarejestrowanych użytkowników. Zaloguj się poniżej lub zarejestruj - za darmo i w mniej niż 5 minut!

Zaloguj się

Nie zalecane na współdzielonych komputerach

Szybsze logowanie

Możesz również zalogować się poprzez jeden z poniższych serwisów.