Kroniki Jakuba Wędrowycza - Andrzej Pilipiuk - Fragment #2

Wieś w dziennym świetle wyglądała uroczo. Typowa ulicówka, ciągnąca się kilometrami, leżąca w dolinie. Pola wspinały się na wzgórza, by skryć się w gęstych lasach. Wzdłuż drogi rosły topole. Była jesień. Szosą przejechał ciągnik. Sobota. Jutro odprawi pierwszą mszę. Westchnął z lubością. Już lubił tę wieś. Na podwórko wtoczył się radiowóz. Samochód był zniszczony, podwozie trzymało się chyba tylko na warstwie rdzy. Był ubłocony i miał brudne szyby. Wysiedli z niego dwaj faceci. Właściwie to nie wyglądali na gliniarzy. Przypominali dwa małpoludy wciśnięte w byle jak wykonane mundury. Byli do siebie podobni jak rodzenibracia i w pewien sposób przypominali ludzi, z którymi bił się w nocy Jakub. Mieli wyraźne, grube wały nadoczodołowe, lekko przypłaszczone nosy, wystające kości policzkowe i cofnięte brody.
- Ksiądz Markowski? - upewnił się pierwszy małpolud. - Jestem tu posterunkowym. Wołają mnie Józwa.
- Czym mogę służyć, poświęcić posterunek?
- My tu nie na głupoty przyszli, tylko po zeznania -wyjaśnił drugi pitekantrop. - Widzieli księdza ludzie w nocy, jak się spaliła zagroda Bardaka.
- Owszem, dziś w nocy spowiadałem umierającego człowieka w jakiejś zagrodzie na wzgórzach.
- Nu, a kto tam księdza zawiózł?
- Ponieważ nie wolno mi kłamać, zmuszony jestem wykorzystać klauzulę o wolności sumienia i odmawiam dalszych zeznań - oświadczył z godnością.
- Że co? - zdziwił się gliniarz.
- Znaczy, że nie powie - wyjaśnił mu pierwszy.
- Co nie powie? - zdenerwował się drugi, łapiąc za pałkę.
- Nu, ostaw - ostudził go Józwa. - To niedobrze. Trzeba się będzie po księdzu przejechać - powiedział. - Idziemy. Ale jak dorwiemy transport tych waszych różańców, to będą bęcki. Urząd celny zawiadomimy, co tu wyrabiacie. Zakichana czarna mafia.
Wsiedli do radiowozu, odjechali. Ksiądz wrócił do swojego pokoju i w zadumie zaczął kartkować zeszyt z zapisami machinacji finansowych. Kilkanaście ostatnich kartek było pustych. Niespodziewanie spostrzegł, że są oznaczone w rogu maleńkim znaczkiem przedstawiającym dwójkę z przekreślonym ogonkiem. Szyfr. Coś, co zostało ukryte. Powąchał zeszyt. Leciutki, ledwie wyczuwalny zapach cebuli przebił się przez woń starego papieru. Uśmiechnął się lekko. Sok z cebuli. Najprostszy atrament sympatyczny. Poszedł do gospodyni i pożyczył od niej żelazko. Przeprasował starannie kartkę. Linie narysowane sokiem szybko pociemniały. Oddał żelazko i zagłębił się w lekturze. Zapisek opatrzony został datą. Datą sprzed tygodnia. Ten, który go zostawił, miał żyć jeszcze dwa dni.
Do mojego ewentualnego następcy. Wydaje mi się, że wiem, o co chodzi. Przeanalizowałem wszystkie dostępne dokumenty. Ta parafia to miejsce zesłania dla księży o nieco bardziej liberalnych poglądach. Czas pobytu na tym probostwie wynosi w przybliżeniu około roku. Zawsze kończy się śmiercią. Trzy wyjątki w ciągu ostatnich dwustu lat. Za każdym razem okres przebywania wyniósł wielokrotnie za dużo. Od dwudziestu pięciu do czterdziestu lat. Zapewne księża pokumali się z tą hołotą. Kuria położyła krzyżyk na tej ziemi i tych ludziach. Są za słabi, żeby nakazać ich eksterminację, choć to chyba jedyny sposób pozbycia się tej zarazy. Czuję, jak wokoło mnie zaciska się pętla. Wiem już jak, nie wiem jeszcze, dlaczego przymykają na to oczy. Parafia jest deficytowa. Oni chcą, żeby kościół popadł w ruinę i żeby można go było zamknąć. Tu zachodzi zbieżność interesów kurii i ich. Zawiozłem zdjęcia znajomym archeologom. Oni twierdzą, że to rzadkie nagromadzenie cech recesywnych. To na dobrą sprawę rasowi neandertalczycy. Nie wiem jeszcze, jak to możliwe. Jest ich siedem klanów. Wędrowycz twierdzi, że stary Mychajło się wyłamuje. Trzeba by z nim pogadać, ale on jużnie wychodzi z domu, a wejść do środka to znaczy narazić się na pewną śmierć.
Na tym zapiski się urywały.
– Neandertalczycy? – zdziwił się ksiądz.
Oni rzeczywiście tak wyglądali...I znał Wędrowycza.
Wyjął z kieszeni telefon komórkowy i wystukał numer domu emerytowanych księży w Lublinie. Poprosił o rozmowę z ojcem Rogowskim.
– Słucham? – rozległ się w słuchawce głos starego spowiednika.
– Paweł Markowski się kłania.
– Witaj chłopcze.- Jakie to problemy zaprzątają twoją głowę?
– Szukam odpowiedzi na kilka pytań. Dostałem właśnie własną parafię...
– Gratuluję. Jak ci idzie?
– Tu dzieje się coś dziwnego. Nie wiem co. Cała ta Dębinka...
– Zrobili cię proboszczem w Dębince Dworskiej?
– Tak.
– Co przeskrobałeś?
– Egzorcyzmowałem punków w Jarocinie. Więc jest tu coś?
– Mało powiedziane. Tam się umiera. Dziwnie szybko. I mało który proboszcz zmarł naturalną śmiercią. Gdy ja studiowałem w seminarium, a było to ponad sześćdziesiąt lat temu, chodziły słuchy, że to przeklęte miejsce. Ilu miałeś wiernych w niedzielę na mszy?
– Jeszcze nie odprawiałem. Dopiero co osiadłem.
– Hy. To się zdziwisz. No, nieważne. Musisz uważać na dawnych mieszkańców tej dziury. Na autochtonów.
– To są jacyś nowi?
– Tak. Przesiedleńcy zza Buga. Starych rozpoznasz od razu. Tacy mocno małpowaci. Jakby cofnięci w rozwoju. Wielopokoleniowe chroniczne niedożywienie i alkoholizm, jak sądzę. Uszkodzenia genotypu. Siedem albo osiem rozgałęzionych rodzin. Wyjątkowo odporni na Słowo Boże.
– Mam jeszcze drugi problem. Grasuje tu niejaki Jakub Wędrowycz...
– Racja. Wojsławice blisko. He, he. Stary Jakub.
– No właśnie. Kto to jest?
– Jakub? Wszechstronny specjalista. Najlepszy cywilny egzorcysta w kraju. To znaczy tak długo, jak długo jest trzeźwy, a raczej nieczęsto mu się to zdarza. Czasami Kościół po cichu korzysta z jego umiejętności.
– Na czym one polegają? Co on potrafi?
– Jest taki dowcip o wypędzaniu diabła Belzebubem. To z grubsza na tym polega. Wydaje się, że ciemne moce nie są w stanie wytrzymać w jego towarzystwie. Dwaj księża, którzy próbowali go spowiadać, doznali szoku.
– To brzmi niezbyt zachęcająco.
– E, nie jest tak źle. To po prostu obłąkany alkoholik i socjopata. Łamie wszelkie możliwe przepisy z czystej radości, jaką daje mu ich łamanie. Ale swoich nie skrzywdzi.
– Swoich?
– Jeśli zaproponował ci opiekę, to możesz spać spokojnie. Włos ci z głowy nie spadnie. A jeśli poprosisz go o pomoc, to udzieli.
– Hmm. Jeszcze jedno pytanie.
– Wiem jakie. O co tutaj właściwie chodzi? Ta parafia jest skazana. Istnieje pięćset lat. Niedawno doszli do wniosku, że czas się dopełnił i należy się poddać.
– Nie rozumiem.
– To wszystko, co mogę ci powiedzieć.
W słuchawce rozległ się dźwięk świadczący o przerwaniu połączenia.
Wrócili gliniarze. Tym razem na dachu radiowozu mieli przymotaną trumnę zbitą byle jak z desek... Z radiowozu wygramolił się Józwa.
– Nu, ociec, trza go pochować po chrześcijańsku – powiedział bez wstępów.
– Wnieście go do kościoła – powiedział ksiądz spokojnie. – Zaraz poszukam katafalku. Msza chyba jutro rano?
– Wolimy dziś wieczorem – odezwał się drugi z gliniarzy. Mówił niewyraźnie, jakby dźwięki ludzkiej mowy rodziły mu się głęboko w gardle. – Jutro niedziela. Nie chcemy przeszkadzać.
Kiwnął głową.
– Ile to będzie kosztowało? – zapytał Józwa.
Może sprawił to ton jego wypowiedzi, ale ksiądz nieoczekiwanie poczuł dziwną pewność, że jeśli poda sumę zbyt wygórowaną, to natychmiast zostanie zabity tymi owłosionymi łapami.
– Nie ma cennika. Płaci się co łaska – powiedział. – Powinny minąć trzy dni...
– Mamy akt zgonu – powiedział ten drugi. – Zakopać wieczorkiem i zapomnieć.
– Ale to cała ceremonia...
– Będziemy wszyscy – przerwał Józwa.– Odpowiada na piątą?
– Oczywiście.
Dwaj gliniarze zarzucili sobie trumnę na ramiona i zanieśli do świątyni. Dźwignęli ją bez wysiłku, jak gdyby nic nie ważyła. Pobiegł przodem, otworzył drzwi i z piwnicy przyniósł katafalk złożony z kilku części. Zmontował podwyższenie, a gliniarze postawili na nim trumnę. Wyszli z kościoła i zaraz za bramą zawyli syreną. Tak jakby zwoływali swoich.
Ksiądz oparł głowę o kamienny portal kościoła.
– Jestem chyba przewrażliwiony – powiedział sam do siebie.
Popatrzył w zadumie na mur budowli. Pęknięcie pod oknem było paskudne. Zagryzł wargi. Fundament osiadał.Trzeba zrobić odkuwkę, włożyć stalową szynę i zalać cementem, a szczelinę zamurować.Tylko za co? Wszedł do wnętrza i popatrzył w zadumie. Nie mógł się oprzeć wrażeniu, że coś jest nie tak. Podszedł do jednego z bocznych ołtarzy i przesunął ręką po poczerniałym drewnie. Ołtarz wyglądał na bardzo wiekowy, ale dotyk rozwiewał złudzenia. Drewno było dość nowe. Tandet nie oszlifowane, miało zadziory i pociągnięto je czarną bejcą, a potem nawoskowano. Przyjrzał się gotyckim rzeźbom zdobiącym ołtarze. Nie trzymały zbyt dobrze kanonu. Falsyfikaty. Pod trumnę wsunięto kopertę. Wyciągnął ją i przeliczył zawartość. Średnia miesięczna. Dobre i to. Węgiel na zimę. Ale remont fundamentów trzeba by przeprowadzić, zanim nadejdą mrozy. Warto by ściągnąć inspektora nadzoru budowlanego, żeby określił stopień uszkodzeń. Może wojewódzki konserwator zabytków mógłby pomóc? Westchnął. Zamknął świątynię i wyszedł. Musiał się przygotować. Do piątej wcale nie zostało zbyt wiele czasu.
Zebrali się chyba w komplecie. Siedzieli w ławkach, jakby kije połknęli. Msza za zmarłego ich nie interesowała. Wykonywali wprawdzie wszystkie konieczne ruchy i odmawiali modlitwy tam, gdzie było trzeba je odmówić, ale Paweł nie mógł pozbyć się wrażenia, że w ich pozie jest fałsz. Tak jakby przyszli, żeby pokazać, jakimi to gorliwymi są katolikami. Patrzył na nich i z każdą chwilą ogarniało go coraz większe zdumienie. Przekleństwo, piętno grzechu, czy co to było, dotknęło ich w różnym stopniu. Obaj gliniarze wydawali się prawie normalni w porównaniu z niektórymi członkami klanu. Nie mógł pozbyć się wrażenia, że oto odkrył zaginione ogniwo. Zwłaszcza trzej młodzieńcy siedzący na samym przedzie wywoływali w nim szok swoim wyglądem. Mieli owłosione łapska, wielkie jak łopaty, a z dziurek w spłaszczonych nosach sterczały kępki czarnego włosia. Wyglądało to ohydnie. Ledwo zdążył zakończyć, już kilka par silnych rąk porwało trumnę i ruszyło do wyjścia. Spieszyło im się jak diabli. Pospiesznie zamknął kościół.
Kościelny gdzieś zniknął. Ksiądz dogonił ich tuż koło bramy cmentarza. Dół czekał. Może należałoby napisać grób, ale to nie był grób. Dziura w ziemi głęboka na dwa metry, o nieregularnym kształcie, przypominała głodną gardziel.
– Hej, hop! – zawył stary i cisnęli trumnę w dół.
Ksiądz mało nie zemdlał, słysząc, jak zwłoki przemieściły się wewnątrz skrzyni.
– No! – przynaglił go ten najstarszy.
Zdążył wypowiedzieć sakramentalną formułę o obracaniu się w proch i poświęcić mogiłę, gdy małpowaci porwali za łopaty i zasypali grób. W kopczyk ziemi wbili zbity byle jak z desek krzyż i rozeszli się bez słowa. Ksiądz opadł bezsilnie na kamienny nagrobek obok... Z krzaków wyszedł Jakub Wędrowycz.

Mrozie


Opublikowano:


Komentarze

Ostrzeżenie

Komentowanie jest zarezerwowane dla zarejestrowanych użytkowników. Zaloguj się poniżej lub zarejestruj - za darmo i w mniej niż 5 minut!

Zaloguj się

Nie zalecane na współdzielonych komputerach

Szybsze logowanie

Możesz również zalogować się poprzez jeden z poniższych serwisów.