wiedźma.com.pl - Ewa Białołęcka - Fragment #1

Sołtys trzęsącymi się rękami początkowo nie mógł trafić cudownie odnalezionym kluczem w dziurkę. Z jego mamrotania pod nosem mogłam wyłowić tylko coś w rodzaju „psiakrew… O Jezu… kurewskie złodzieje… o Boże…”. Bez litości wmówiłam mu, że odpowiada materialnie za powierzone mu mienie świętej pamięci nieboszczki, nic więc dziwnego, że o mało nie padł na zawał. Na szczęście jego szwagier okazał więcej przytomności umysłu i zaproponował, żeby najpierw sprawdzić, czy w ogóle coś zginęło i dopiero potem wołać „gliny”. W ślad za sołtysem przeszłam przez malutką sień i weszłam do kuchni. Na podłodze bielała porozsypywana mąka, kasza i cukier, wszędzie walały się garnki, wywleczone z szafek. Nie darowano nawet szufladce na sztućce – intruz wyciągnął ją z kuchennego stołu, a zawartość rozsypał po blacie. W pokoju obok nie było lepiej. Światło padało tylko z uszkodzonego okna, ale to wystarczyło, by zorientować się, że w staroświeckim, skromnie umeblowanym wnętrzu panuje nieprzeciętny bałagan. Nieznany sprawca wybebeszył kredens, wystawiając na zewnątrz talerze, wazę do zupy i różne fajansowe bibeloty. Na stole i krzesłach poniewierały się stosy obrusów, ręczników, serwetek… cały ten chłam, jaki zbiera się przez lata w szafie każdej starszej pani.

– Żeby nieboszczkę okradać… – szepnął sołtys ze zgrozą, żegnając się szybko znakiem krzyża.

– Nie – powiedziałam wolno i z namysłem, zbrojna w doświadczenie z kilkunastu redagowanych książek sensacyjnych. – Chyba nie. Wygląda, jakby ktoś czegoś szukał. Czy pani Szyft miała tu jakieś większe pieniądze?
Sołtys zacukał się.

– Bo to ja wiem? Chyba ni. Coś ta zostawiła, ale na pogrzeb poszło, trumnę i księdza. Może co jeszcze na pekao jest, ale nic żem nie słyszał coby miała piniondze w domu. A z obrączką to żeśmy ją pochowali.

Z kuchni niskie, biało lakierowane drzwi prowadziły do kolejnego pokoju. Potykając się o rozrzucone po podłodze rzeczy, dostałam się do okna i po krótkiej walce otworzyłam je na oścież. W sypialni stało tylko duże, podwójne łóżko małżeńskie, szafa, komoda i mała toaletka z lustrem. Plus kaflowy piec w kącie. Tutaj także buszował złodziej, przewracając wszystko do góry nogami.

Rozejrzałam się i z niebotycznym zdumieniem ujrzałam ostatnią rzecz, jakiej spodziewałabym się w czyjejkolwiek sypialni.

– Na miłość Boską, co to jest?! – wykrztusiłam.

Sołtys wydawał się równie zaskoczony. Dokładnie pośrodku ściany ciągniętej wałkiem we wzór z żółtych różyczek, znajdowały się wielkie żelazne drzwi z małym okrągłym wizjerem i metalowymi wajchami, jakby wyjęte wprost z filmu o u-bootach. Popielata farba poodpryskiwała w wielu miejscach, a dokoła solidnej futryny tynk był świeżo obłupany, jakby ktoś pracował tu łomem.

Na próbę pociągnęłam wajchę. Ani drgnęła.

– Przypuszczam, że do tych drzwi też pan nie ma klucza? – zapytałam z przekąsem.

Sołtys w milczeniu pokręcił głową, a potem bąknął:
– Pirsze toto widze na oczy.

Oględziny toaletki ujawniły w miseczce ze spinkami około dwudziestu złotych bilonem, więc teoria rabunku ostatecznie upadła. Gdyby złodziej szukał pieniędzy, z pewnością nie przeoczyłby monet, leżących praktycznie na wierzchu. Te rozpaczliwe poszukiwania miały na celu coś innego. Włamywacz nie szukał kasy – zresztą jakież to kokosy mógłby znaleźć w domu emerytki? Ba, ale w takim razie czego szukał?

Sołtys pożegnał się niezgrabnie, obiecując na odchodnym, że podeśle kogoś do pomocy w sprzątaniu. Zostałam sama z bajzlem i tajemnicą.

***


Normalna kobieta boi się myszy, pająków i zmarszczek. Normalne kobiety boją się też duchów.

Nigdy nie twierdziłam, że jestem normalna.

Zignorowałam bałagan w kuchni. Zjadłam kanapkę z serem, napiłam się wody, po czym podłączyłam laptopa do gniazdka w pokoju jadalnym Katarzyny i zatopiłam w redakcji. W moim życiu mogły następować wydarzenia wstrząsające, mogłam dostawać spadki, łamać nogi, mógł mi się oświadczać książę Walii, a terminy drwiły sobie ze wszystkiego.

„Roman mocniej zacisnął palce na broni. Miasto płonęło, dym rozdarł zbliżający się głos galopujących gąsienic. Nadciągali Niemcy.”

– Każdy wierzchem na gąsienicy – mruknęłam, dumając nad gąsienicową galopadą i rozdartym dymem.

Połową świadomości byłam w czasach okupacji, wśród Tygrysów, wisów oraz bohaterskich śmierci po szarżach na czołgi li jedynie z koktajlem Mołotowa. Druga połowa jak pies u budy tkwiła przy Katarzynie i ciemnych sprawach jej. Koło północy, kiedy dzielny partyzant właśnie podrzynał gardło podłego gestapowca za pomocą szkła od butelki po lemoniadzie, podjęłam ostateczną decyzję. Choć ciekawość ssała mnie jak wampir, postanowiłam być raz w życiu rozsądna. Trzy pokoje z kuchnią byłyby, owszem, atrakcyjne, gdyby znajdowały się na przykład w jakiejś dzielnicy Poznania – ale nie wtedy, gdy owa kuchnia jest węglowa, sprawy higieniczne ograniczają się do prymitywnego wucetu z potwornym żeliwnym rezerwuarem, a wokół posesji kręci się psychopata z łomem. A do tego wszystkiego nie ma dojścia do internetu! Dziękuję, postoję. Nie przywiozę przecież dziecka w takie warunki. Zaraz z rana spakuję manatki, oddam klucz nerwowemu sołtysowi, a po powrocie do domu jak najszybciej u Ziębińskiego i S-ki złożę pisemne oświadczenie, że z poważaniem czniam spadek po Katarzynie Szyft-Kobielak i mogą se przez posesję poprowadzić nawet autostradę. O ile w ogóle znajdą tę całą Czcinkę.

Wysłałam jeszcze do ojca krótki esemes: Skórka za wyprawkę. Wracam jutro wieczorem.

W sypialni czekał mnie kolejny lekki wstrząs. Nad podwójnym łożem wisiał staromodny portret małżeński, niewątpliwie przedstawiający Katarzynę i jej męża. Panna młoda była już zasadniczo niemłoda, fotografia uwieczniła kobietę w wieku koło pięćdziesiątki, o ostrych rysach i przenikliwym spojrzeniu. Głowę miała przystrojoną welonem i wiankiem ze sztucznych konwalii, ale o dziwo, jakoś nie wyglądało to zabawnie. Miałam złowieszcze wrażenie, że fotografia gapi się na mnie. Nie wspominając już o tym, że jak na dłoni widać było jej podobieństwo nie tylko do starego wysepiowanego zdjęcia z albumu mego taty, ale także do babki, którą spotkałam we śnie. Obok stał sympatyczny wąsaty facet o wzroku zahipnotyzowanego królika.

– Pan Kobielak, jak sądzę? – mruknęłam do siebie ponuro. Katarzyna musiała być niezłą megierą.

Nie chciałam spać na tym łóżku, pod upiorną fotką, która zdawała się śledzić człowieka oczami. W dodatku te cholerne drzwi, niczym w bunkrze z serialu „Zagubieni”. Mogłabym je ewentualnie znieść, gdyby jako bonus dodali do nich przystojniaczka Sawyera, ale nie dodali. Żadnych atrakcyjnych badboyów z dołeczkami w policzkach, jedynie koszmarne żelastwo na wprost łóżka – ni w pięć ni w dziewięć, jak jakiś obłąkany sejf. Małżeństwo państwa Szyft-Kobielak musiało być bardzo osobliwe. Na miłość boską, po co komu sejf w wiejskiej chałupie?

Zdjęłam z łoża pierzynę, poduszkę i umościłam sobie legowisko na podłodze w jadalni, a obok położyłam tłuczek do mięsa, zapewniając sobie być może złudne poczucie bezpieczeństwa. Co prawda stała tam stara kanapa, ale zbyt zdezelowana i za krótka, by na niej spać wygodnie. Laptopa przezornie umieściłam pod kredensem – aby go dojrzeć, złodziej musiałby rozpłaszczyć się na brzuchu. Leżałam bezsennie, sufitując, otwierając oczy w nieprzeniknioną czerń, tak różną od pseudociemności miasta, wiecznie rozświetlonego rudym blaskiem ulicznych latarni i mrugających neonów. Na ścianie miarowo tykał zegar, gdzieś w domu coś skrobało i na logikę była to mysz. Gdybym jednak zdecydowała się tu mieszkać, kot byłby niezbędnym wyposażeniem domu, ku radości Młodego. Za oknem rozlegały się tajemnicze szelesty, pohukiwania oraz melancholijny rechot samotnej żaby – wszystko to sprawiało, że stawałam się coraz bardziej rozbudzona. Żaba wydała z siebie przeciągłe breeeeeeek, po czym zamilkła, namyślając się pewnie, czy warto się dalej wysilać. I wtedy usłyszałam kroki. Ktoś szedł, zeszłoroczna zeschła trawa z lekkim chrzęstem poddawała się pod jego stopami. Wyciągnęłam rękę i namacałam w ciemności uchwyt tłuczka, gratulując sobie w myślach, że jednak nie zdjęłam do snu dżinsów. Nie ma nic głupszego niż kotłowanina z wrogiem, kiedy ma się na sobie tylko majtki. Cały dramatyzm diabli biorą. W zwolnionym tempie, oddychając głęboko, stanęłam na czworakach, zaciskając palce na improwizowanej broni. Widziałam wąski promień światła latarki, przecinający ciemność pokoju, czyjąś rękę – na bank włamywaczem był facet – wsuwającą się przez dziurę w szybie i gmerającą przy haczyku. Skrzydło okienne uchyliło się niemal bezgłośnie, a w oknie zamajaczył kontur ludzkiej głowy i ramion.

– WON STĄD!! – ryknęłam, podrywając się jak na sprężynie i zamachnęłam morderczo tłuczkiem.

Facet wydał zduszony okrzyk zaskoczenia. Tłuczek z trzaskiem pistoletowego wystrzału rąbnął w ramę okienną. Zagrała we mnie krew dalekich przodkiń, chadzających z dzidą na mamuta i na niedźwiedzia z szydełkiem. Intruz usiłował pchnąć okno w moją stronę, walnęłam powtórnie, rozległ się przeraźliwy brzęk tłuczonego szkła. Z impetu straciłam na moment równowagę, wywieszona połową ciała za parapet, widziałam tylko oddalającą się w mroku niewyraźną sylwetkę i usłyszałam krótkie przekleństwo. Napastnik zrejterował. Wisiałam jeszcze na oknie dłuższą chwilę, ziając jak przegrzany pies, napompowana adrenaliną.

Potem poczułam, że jest mi chyba jakoś zimno i tak jakoś boli mnie ręka. Poczłapałam na oślep przez pokój, wymacałam ebonitowe skrzydełko kontaktu i zapaliłam światło. Parapet zasłany był odłamkami szkła, na białej farbie jaskrawo odcinały się czerwone smugi i ciapki. Podobne ciapki ciągnęły się sznureczkiem po podłodze aż do moich bosych stóp. Tknięta intuicją, uniosłam do światła prawą rękę, nadal ściskającą tłuczek bojowy, i powiedziałam z uczuciem:
– O kurwa mać…Opisy literackie przyzwyczaiły czytelników do tego, że proszę ja was, wkroczenie do krainy czarów odbywa się w odpowiedniej oprawie. A to bohater spiernicza się na łeb do króliczej nory, a to powinien wleźć w ścianę na dworcu czy też otworzyć tajemnicze drzwi, obowiązkowo skrzypiące. Skrzypiące tajemniczo, rzecz jasna. Nie miałam jednak pod ręką ani szafy, ani tym bardziej dworca, ani ochoty na poszukiwania króliczych nor w chaszczach, więc jedynym efektem specjalnym było to, że po prostu skończył się las i oślepiło mnie słońce. Przez chwilę mrugałam, zanim oczy przywykły do blasku.
Czcinka składała się z kilku, może kilkunastu chałup, trochę bezładnie rozrzuconych wśród zieleni. Wciągnęłam wraz z powietrzem odurzającą woń kwitnącej czeremchy.
Żółta piaszczysta droga łagodnym łukiem zanurzała się między zabudowania, jakby uprzejmym gestem zapraszała do wejścia. Z zaproszenia skorzystałam.
Pierwsza nawiedziła mnie myśl, że panuje tu dziwna cisza. Wręcz nienaturalna dla kogoś przywykłego do nieustannego szumu tła, jaki nie milknie ani na chwilę w mieście. Każdy mieszczuch zasypia w nim i się budzi, zalewany bez przerwy odgłosami ulicznego ruchu, skrzypieniem wind, trajkotem telewizorów, reality show w wykonaniu sąsiadów zza ściany, szmerem komputera wreszcie – wszystko to przesącza się przez ściany, tak codzienne i normalne, że kompletnie niezauważalne aż do chwili, kiedy owego białego szumu zabraknie.
Na chwilę przystanęłam na skraju terytorium mej ciotecznej babki (czy też może babecznej ciotki), wsłuchiwałam się w ubogie tło dźwiękowe. Z rzadka szemrał wiatr między gałęziami, gdzieś zaryczała przeciągle krowa, a zaraz potem usłyszałam gdakanie kury. Coś postukiwało nieregularnie, zastanawiałam się, co może wydawać taki dźwięk, aż nareszcie przyszło prawidłowe skojarzenie – siekiera! Ktoś rąbał drewno. Kierując się słuchem, szukałam tajemniczego drwala. Mijałam parterowe domki, otoczone rachitycznymi płotkami, z ogródkami od frontu i widocznymi fragmentami gospodarskich podwórek na zapleczu. Tu i ówdzie łaziły luzem kury, beztrosko zasrywając co popadnie. W przeciwieństwie do Tarników, gdzie wszędzie panoszyła się nuworyszowska atmosfera i duch „prawie-posła Miklaszewskiego”, Czcinka zdawała się być za sprawą czarów przeniesiona wprost z zeszłego wieku i to chyba nawet z jego początków. Ze zdumieniem ujrzałam poszarzałe od słot słomiane dachy. Nieco zasobniejsze, kryte dachówką, pozieleniały od mchu. Maleńkie okna, staroświecko dzielone szprosami na krzyż, musiały przepuszczać niewiele światła – dodatkowo przysłonięte nicianymi zazdrostkami. Ceglane ściany nabrały ciemnobrązowego koloru jak zeszłoroczne kasztany; a te wzniesione z belek na zacios i niegdyś bielone wapnem dla ochrony przed robactwem, poszarzały niczym stara pajęczyna. W ogródkach, obok wschodzącej właśnie pietruszki i selera, pączkowały konwalie i błyskały żółtym okiem stokrotki. Wszystko tchnęło duchem staroświecczyzny i skrajnej nie tyle nędzy, co straszliwej oszczędności.
I wszędzie ta pustka, zupełnie jak na filmie science fiction, gdzie całą populację nagle wybiła jakaś potworna zaraza. Według takiego scenariusza zamiast faceta rąbiącego drwa, powinnam niebawem znaleźć gałąź postukującą o okiennicę, ewentualnie butelkę uwiązaną na sznurku, ślącą w dal enigmatyczne pukane sygnały. Minęłam jakąś szopę, łomotanie stało się głośniejsze i dosłyszałam też klekot kawałków drewna rzucanych na stos. Za budą starszy gość w gumofilcach i rozchełstanej flanelowej koszuli w kratę zamierzał się właśnie toporem na spore polano.
– Dzień dobry.
Ostrze opadło z cichym świstem – tok! pak, pak – dwa kawałki drewna spadły na ziemię, a facet wytrzeszczył na mnie oczy jak na widmo. Odrobinę mnie to zirytowało. Żadne ze mnie cudo, z ideałem minęłam się o jakieś dziesięć centymetrów i pięć kilo, ale nie znaczyło to jeszcze, że można się na mnie gapić z taką miną.
– Dzień dobry – powtórzyłam i zaraz pomyślałam, że może powinnam raczej zacząć od „niech będzie pochwalony”.
– Szukam sołtysa.
Facet przez chwilę nie wiedział co robić z toporkiem, na szczęście jednak nie zdradzał chęci przywalenia miastowej w łeb. W końcu wbił go w pieniek.
– Waaaleeek! Waleeeek!
Na to wołanie w uchylonych wrotach szopy ukazała się wpierw naburmuszona gęba o niedogolonej szczęce, a w ślad za nią typ niemal bliźniaczo podobny do pierwszego. Różnili się tylko kolorem koszul i stopniem nieogolenia.
– Jo?
– Szwagier, jakasik pani o cie pyta – oznajmił pierwszy. Walek, najwyraźniej tutejsza władza administracyjna w gumiakach, zacukał się, wycierając bezwiednie brudne ręce o spodnie. Jeszcze raz znalazła potwierdzenie teoria, że pewna siebie postawa i przyciemniane okulary dają na starcie przewagę nad rozmówcą.
– Pani ze skarbówki? – zapytał sołtys niespokojnie.
– Nie ze skarbówki. Przybyłam w związku ze sprawami spadkowymi pani Szyft. Z pewnością pan ją znał. Była pana sąsiadką.
Ledwie wymówiłam te słowa, sołtys cofnął się o krok, a jego brat wyraźnie się wzdrygnął. „Jeśli teraz któryś powie, że Katarzyna »umarła sama ze siebie« to chyba zadzwonię na policję” – pomyślałam, a głośno rzekłam:
– Pan, jako tutejsza władza, miał chyba pieczę nad jej majątkiem, czyż nie?
– No – potwierdził sołtys niechętnie, wciąż trąc nerwowo dłońmi o spodnie i koszulę.
– Zaprowadzi mnie pan do jej domu?
Odmówił, czego zresztą się spodziewałam. Obaj panowie sprawiali wrażenie, jakby sama moja obecność paliła ich żywym ogniem i najchętniej pozbyliby się mnie jak najprędzej ze swojego podwórka.
– Aaale, łatwiuteńko trafić – zapewniał mniej zarośnięty skwapliwie. – Prościutko wedle nosa drogom, a za kładkom już dom pani Szyftowej. Ostatni, pod lasem zaraz. Mimo brzózek i wiśni. A po drodze chałupa dochtóra bendzie, taka wielgachna, murowana.
W duchu machnęłam ręką na przewodnictwo. Istotnie, wskazówki były przejrzyste, więc powinnam trafić.
– Dom zamknięty? – spytałam jeszcze.
– Jo – potwierdził sołtys, ale miałam niejasne wrażenie, że łże jak najęty.
– I pani Szyft nie zostawiła nikomu klucza?
– Niee...
„Kij ci w oko. Jeszcze zobaczymy” – pomyślałam i ruszyłam na poszukiwanie swego spadku. Wieś wyglądała na opustoszałą. Tylko w jednym ogródku dostrzegłam jakąś babinę pielącą grządki, czy może sadzącą coś. Odprowadziła mnie zaskoczonym i nieufnym spojrzeniem. Jakiś kundel obszczekał mnie przez sztachety, ale przyzwyczajona do morderczego kaukaza w domu, pogardliwie go zignorowałam. Po drodze minęłam coś, co według słów sołtysa musiało być siedzibą dochtóra – w odróżnieniu od innych zabudowań, miała jeszcze dwie kondygnacje nad parterem.
Dom wzniesiony z czerwonej cegły, z małym ganeczkiem i cementowymi maszkaronami nad każdym oknem, nieodparcie kojarzył mi się z niemieckim budownictwem lat trzydziestych. Prawdopodobnie był starszy od każdej chałupy w Czcince, choć trzymał się stosunkowo dobrze.
Kładka przerzucona została nad bełkocącym marudnie strumieniem, wzburzonym i mętnym po wiosennych deszczach, i dopiero tam spotkałam większą grupkę ludzi. Zwolniłam kroku. Wątły drewniany mostek okupowało paru dresiarzy, nonszalancko opartych o poręcz. Z butelkami piwa w garściach, cieszyli się słoneczkiem i śpiewem ptasząt, przerzucając się grubymi dowcipasami.
Wśród nich dojrzałam znajomego Zbycha.
– Te, lala, napijesz się z nami?
– Te, pacz, o kurwa, jakie ma bryle!
Zaczepki brzmiały jednak leniwie i jakby bez przekonania.
– Cicho, ryje niemyte! – warknął Zbychu ze złością. – Pani z miastowego urzęda przyjechała.
– Ho-ho, bóg-wi-co – zadrwił jego kumpel, wyciągając nogę, by zagrodzić mi przejście.
– Bardzo mi miło, panie Bógwico – odgryzłam się, jednocześnie rozważając, czy opłaci mi się złamanie mu goleni. – Ja się nazywam Szyft. Krystyna Szyft. – Zdjęłam okulary i popatrzyłam mu wprost w prawą źrenicę.
– O żeż kurwa... – Młodzieńcowi uśmiech spłynął z prymitywnej fizjonomii jak zalana wodą akwarela.
– Przyjechałam na grób mojej cioci – dodałam w natchnieniu, ani na chwilę nie odwracając wzroku od ciemnej kropki w oku chłopaka. Nie na darmo w liceum miałam ksywkę Kobra – sztuczka z okiem sprawdzała się w ośmiu przypadkach na dziesięć, a ten tutaj musiał być chyba wyjątkowo podatny, bo zachowywał się jak ptak hipnotyzowany przez węża. Weszłam na stare deski, a czterech młodych zakapiorów, każdy przynajmniej o pół głowy wyższy ode mnie, cofało się niczym owieczki zagrożone przez wilka. Zjawisko fascynujące. Czułam się jak Superwoman, jak Ripley atakująca miotaczem ognia czterech alienów czy też Arwena kontra trolle. Ewentualnie jak ktoś, kto właśnie odkrył, że jest w posiadaniu magicznego zaklęcia. Wyglądało na to, że nazwisko Szyft budziło w Czcince zabobonny wręcz lęk. Na Merlina i świętego Internetusa, co się tu działo? Moja ciekawość z każdą chwilą rozpalała się mocniej, osiągając temperaturę średniej wielkości martenowskiego pieca.
„Nie. Nie daruję, muszę się dowiedzieć, kim była ciotka Katarzyna i co tu robiła” – postanowiłam twardo. Płatna zabójczyni? Matka chrzestna mafii? Przez chwilę nawiedziła mnie wizja starszej pani w moherowym berecie przykręcającej tłumik do pistoletu i poczułam się zupełnie surrealistycznie. Tym bardziej że czterej piwosze ustawili się w szpaler, a jeden nawet zdjął bejsbolówkę.
Przeszłam środkiem niczym królowa Elżbieta podczas oficjalnej parady, kiwając uprzejmie głową na boki. Uczucie tryumfu uskrzydlało mi pięty.
– No to chuj – usłyszałam za plecami wygłoszone zrezygnowanym tonem, ale udałam, że nie słyszę. Jedno było pewne – towarzystwo z niewiadomych powodów śmiertelnie się mnie bało. Super!
Opisy literackie przyzwyczaiły czytelników do tego, że proszę ja was, wkroczenie do krainy czarów odbywa się w odpowiedniej oprawie. A to bohater spiernicza się na łeb do króliczej nory, a to powinien wleźć w ścianę na dworcu czy też otworzyć tajemnicze drzwi, obowiązkowo skrzypiące. Skrzypiące tajemniczo, rzecz jasna. Nie miałam jednak pod ręką ani szafy, ani tym bardziej dworca, ani ochoty na poszukiwania króliczych nor w chaszczach, więc jedynym efektem specjalnym było to, że po prostu skończył się las i oślepiło mnie słońce. Przez chwilę mrugałam, zanim oczy przywykły do blasku.
Czcinka składała się z kilku, może kilkunastu chałup, trochę bezładnie rozrzuconych wśród zieleni. Wciągnęłam wraz z powietrzem odurzającą woń kwitnącej czeremchy.
Żółta piaszczysta droga łagodnym łukiem zanurzała się między zabudowania, jakby uprzejmym gestem zapraszała do wejścia. Z zaproszenia skorzystałam.
Pierwsza nawiedziła mnie myśl, że panuje tu dziwna cisza. Wręcz nienaturalna dla kogoś przywykłego do nieustannego szumu tła, jaki nie milknie ani na chwilę w mieście. Każdy mieszczuch zasypia w nim i się budzi, zalewany bez przerwy odgłosami ulicznego ruchu, skrzypieniem wind, trajkotem telewizorów, reality show w wykonaniu sąsiadów zza ściany, szmerem komputera wreszcie – wszystko to przesącza się przez ściany, tak codzienne i normalne, że kompletnie niezauważalne aż do chwili, kiedy owego białego szumu zabraknie.
Na chwilę przystanęłam na skraju terytorium mej ciotecznej babki (czy też może babecznej ciotki), wsłuchiwałam się w ubogie tło dźwiękowe. Z rzadka szemrał wiatr między gałęziami, gdzieś zaryczała przeciągle krowa, a zaraz potem usłyszałam gdakanie kury. Coś postukiwało nieregularnie, zastanawiałam się, co może wydawać taki dźwięk, aż nareszcie przyszło prawidłowe skojarzenie – siekiera! Ktoś rąbał drewno. Kierując się słuchem, szukałam tajemniczego drwala. Mijałam parterowe domki, otoczone rachitycznymi płotkami, z ogródkami od frontu i widocznymi fragmentami gospodarskich podwórek na zapleczu. Tu i ówdzie łaziły luzem kury, beztrosko zasrywając co popadnie. W przeciwieństwie do Tarników, gdzie wszędzie panoszyła się nuworyszowska atmosfera i duch „prawie-posła Miklaszewskiego”, Czcinka zdawała się być za sprawą czarów przeniesiona wprost z zeszłego wieku i to chyba nawet z jego początków. Ze zdumieniem ujrzałam poszarzałe od słot słomiane dachy. Nieco zasobniejsze, kryte dachówką, pozieleniały od mchu. Maleńkie okna, staroświecko dzielone szprosami na krzyż, musiały przepuszczać niewiele światła – dodatkowo przysłonięte nicianymi zazdrostkami. Ceglane ściany nabrały ciemnobrązowego koloru jak zeszłoroczne kasztany; a te wzniesione z belek na zacios i niegdyś bielone wapnem dla ochrony przed robactwem, poszarzały niczym stara pajęczyna. W ogródkach, obok wschodzącej właśnie pietruszki i selera, pączkowały konwalie i błyskały żółtym okiem stokrotki. Wszystko tchnęło duchem staroświecczyzny i skrajnej nie tyle nędzy, co straszliwej oszczędności.
I wszędzie ta pustka, zupełnie jak na filmie science fiction, gdzie całą populację nagle wybiła jakaś potworna zaraza. Według takiego scenariusza zamiast faceta rąbiącego drwa, powinnam niebawem znaleźć gałąź postukującą o okiennicę, ewentualnie butelkę uwiązaną na sznurku, ślącą w dal enigmatyczne pukane sygnały. Minęłam jakąś szopę, łomotanie stało się głośniejsze i dosłyszałam też klekot kawałków drewna rzucanych na stos. Za budą starszy gość w gumofilcach i rozchełstanej flanelowej koszuli w kratę zamierzał się właśnie toporem na spore polano.
– Dzień dobry.
Ostrze opadło z cichym świstem – tok! pak, pak – dwa kawałki drewna spadły na ziemię, a facet wytrzeszczył na mnie oczy jak na widmo. Odrobinę mnie to zirytowało. Żadne ze mnie cudo, z ideałem minęłam się o jakieś dziesięć centymetrów i pięć kilo, ale nie znaczyło to jeszcze, że można się na mnie gapić z taką miną.
– Dzień dobry – powtórzyłam i zaraz pomyślałam, że może powinnam raczej zacząć od „niech będzie pochwalony”.
– Szukam sołtysa.
Facet przez chwilę nie wiedział co robić z toporkiem, na szczęście jednak nie zdradzał chęci przywalenia miastowej w łeb. W końcu wbił go w pieniek.
– Waaaleeek! Waleeeek!
Na to wołanie w uchylonych wrotach szopy ukazała się wpierw naburmuszona gęba o niedogolonej szczęce, a w ślad za nią typ niemal bliźniaczo podobny do pierwszego. Różnili się tylko kolorem koszul i stopniem nieogolenia.
– Jo?
– Szwagier, jakasik pani o cie pyta – oznajmił pierwszy. Walek, najwyraźniej tutejsza władza administracyjna w gumiakach, zacukał się, wycierając bezwiednie brudne ręce o spodnie. Jeszcze raz znalazła potwierdzenie teoria, że pewna siebie postawa i przyciemniane okulary dają na starcie przewagę nad rozmówcą.
– Pani ze skarbówki? – zapytał sołtys niespokojnie.
– Nie ze skarbówki. Przybyłam w związku ze sprawami spadkowymi pani Szyft. Z pewnością pan ją znał. Była pana sąsiadką.
Ledwie wymówiłam te słowa, sołtys cofnął się o krok, a jego brat wyraźnie się wzdrygnął. „Jeśli teraz któryś powie, że Katarzyna »umarła sama ze siebie« to chyba zadzwonię na policję” – pomyślałam, a głośno rzekłam:
– Pan, jako tutejsza władza, miał chyba pieczę nad jej majątkiem, czyż nie?
– No – potwierdził sołtys niechętnie, wciąż trąc nerwowo dłońmi o spodnie i koszulę.
– Zaprowadzi mnie pan do jej domu?
Odmówił, czego zresztą się spodziewałam. Obaj panowie sprawiali wrażenie, jakby sama moja obecność paliła ich żywym ogniem i najchętniej pozbyliby się mnie jak najprędzej ze swojego podwórka.
– Aaale, łatwiuteńko trafić – zapewniał mniej zarośnięty skwapliwie. – Prościutko wedle nosa drogom, a za kładkom już dom pani Szyftowej. Ostatni, pod lasem zaraz. Mimo brzózek i wiśni. A po drodze chałupa dochtóra bendzie, taka wielgachna, murowana.
W duchu machnęłam ręką na przewodnictwo. Istotnie, wskazówki były przejrzyste, więc powinnam trafić.
– Dom zamknięty? – spytałam jeszcze.
– Jo – potwierdził sołtys, ale miałam niejasne wrażenie, że łże jak najęty.
– I pani Szyft nie zostawiła nikomu klucza?
– Niee...
„Kij ci w oko. Jeszcze zobaczymy” – pomyślałam i ruszyłam na poszukiwanie swego spadku. Wieś wyglądała na opustoszałą. Tylko w jednym ogródku dostrzegłam jakąś babinę pielącą grządki, czy może sadzącą coś. Odprowadziła mnie zaskoczonym i nieufnym spojrzeniem. Jakiś kundel obszczekał mnie przez sztachety, ale przyzwyczajona do morderczego kaukaza w domu, pogardliwie go zignorowałam. Po drodze minęłam coś, co według słów sołtysa musiało być siedzibą dochtóra – w odróżnieniu od innych zabudowań, miała jeszcze dwie kondygnacje nad parterem.
Dom wzniesiony z czerwonej cegły, z małym ganeczkiem i cementowymi maszkaronami nad każdym oknem, nieodparcie kojarzył mi się z niemieckim budownictwem lat trzydziestych. Prawdopodobnie był starszy od każdej chałupy w Czcince, choć trzymał się stosunkowo dobrze.
Kładka przerzucona została nad bełkocącym marudnie strumieniem, wzburzonym i mętnym po wiosennych deszczach, i dopiero tam spotkałam większą grupkę ludzi. Zwolniłam kroku. Wątły drewniany mostek okupowało paru dresiarzy, nonszalancko opartych o poręcz. Z butelkami piwa w garściach, cieszyli się słoneczkiem i śpiewem ptasząt, przerzucając się grubymi dowcipasami.
Wśród nich dojrzałam znajomego Zbycha.
– Te, lala, napijesz się z nami?
– Te, pacz, o kurwa, jakie ma bryle!
Zaczepki brzmiały jednak leniwie i jakby bez przekonania.
– Cicho, ryje niemyte! – warknął Zbychu ze złością. – Pani z miastowego urzęda przyjechała.
– Ho-ho, bóg-wi-co – zadrwił jego kumpel, wyciągając nogę, by zagrodzić mi przejście.
– Bardzo mi miło, panie Bógwico – odgryzłam się, jednocześnie rozważając, czy opłaci mi się złamanie mu goleni. – Ja się nazywam Szyft. Krystyna Szyft. – Zdjęłam okulary i popatrzyłam mu wprost w prawą źrenicę.
– O żeż kurwa... – Młodzieńcowi uśmiech spłynął z prymitywnej fizjonomii jak zalana wodą akwarela.
– Przyjechałam na grób mojej cioci – dodałam w natchnieniu, ani na chwilę nie odwracając wzroku od ciemnej kropki w oku chłopaka. Nie na darmo w liceum miałam ksywkę Kobra – sztuczka z okiem sprawdzała się w ośmiu przypadkach na dziesięć, a ten tutaj musiał być chyba wyjątkowo podatny, bo zachowywał się jak ptak hipnotyzowany przez węża. Weszłam na stare deski, a czterech młodych zakapiorów, każdy przynajmniej o pół głowy wyższy ode mnie, cofało się niczym owieczki zagrożone przez wilka. Zjawisko fascynujące. Czułam się jak Superwoman, jak Ripley atakująca miotaczem ognia czterech alienów czy też Arwena kontra trolle. Ewentualnie jak ktoś, kto właśnie odkrył, że jest w posiadaniu magicznego zaklęcia. Wyglądało na to, że nazwisko Szyft budziło w Czcince zabobonny wręcz lęk. Na Merlina i świętego Internetusa, co się tu działo? Moja ciekawość z każdą chwilą rozpalała się mocniej, osiągając temperaturę średniej wielkości martenowskiego pieca.
„Nie. Nie daruję, muszę się dowiedzieć, kim była ciotka Katarzyna i co tu robiła” – postanowiłam twardo. Płatna zabójczyni? Matka chrzestna mafii? Przez chwilę nawiedziła mnie wizja starszej pani w moherowym berecie przykręcającej tłumik do pistoletu i poczułam się zupełnie surrealistycznie. Tym bardziej że czterej piwosze ustawili się w szpaler, a jeden nawet zdjął bejsbolówkę.
Przeszłam środkiem niczym królowa Elżbieta podczas oficjalnej parady, kiwając uprzejmie głową na boki. Uczucie tryumfu uskrzydlało mi pięty.
– No to chuj – usłyszałam za plecami wygłoszone zrezygnowanym tonem, ale udałam, że nie słyszę. Jedno było pewne – towarzystwo z niewiadomych powodów śmiertelnie się mnie bało. Super!

Mrozie


Opublikowano:


Komentarze

Ostrzeżenie

Komentowanie jest zarezerwowane dla zarejestrowanych użytkowników. Zaloguj się poniżej lub zarejestruj - za darmo i w mniej niż 5 minut!

Zaloguj się

Nie zalecane na współdzielonych komputerach

Szybsze logowanie

Możesz również zalogować się poprzez jeden z poniższych serwisów.