Każde martwe marzenie. Opowieści z Meekhańskiego Pogranicza - Robert M. Wegner - Fragment #1

Potwór natarł na nich, gdy stali na lodzie, zastanawiając się, co skrywa tuman mgły, którego nawet furia Anday’yi nie mogła rozwiać. Wyłonił się z mlecznego oparu, łamiąc i krusząc grubą na kilkanaście stóp taflę, jakby to była skorupka jajka. Najpierw ją usłyszeli, trudno było nie usłyszeć, i poczuli, bo lód pod ich stopami drgnął i zaczął się przesuwać. Przesuwać! Kenneth wywrzeszczał rozkaz: „Do sań!” i wszyscy, strażnicy i Szczury, rzucili się do ucieczki. Za późno. Nawet gdyby siedzieli w saniach, a psy były wypoczęte i rozgrzane, ucieczka nie wchodziła w grę, bo bestia, która na nich sunęła, pędziła szybciej niż cwałujący koń.

Gdy ją ujrzeli pierwszy raz, ledwo kilkaset kroków za sobą, wyglądała jak pływająca czarna góra, szeroka – Kenneth ledwo rzucił okiem – na jakieś dwieście jardów, wysoka z jednej strony na pięćdziesiąt, za to drugą, tą bliższą nich, szorowała niemal po lodzie. Porucznik wskoczył na sanie. Psy nie potrzebowały zachęty do biegu, wyrwały przed siebie tak, że omal nie spadł, i pomknęły na południe. Pozostałe sanie jego dziesiątki już gnały do przodu.

Za wolno.

 

Lód trzeszczał i pękał, powożący zaprzęgiem Malawe wrzeszczał i klął, usiłując omijać co większe szczeliny. Pędzili.

Za wolno.

Gdy oficer obejrzał się po raz drugi, bestia była już dwieście jardów za nimi. A jej czarny, spękany i obrośnięty jakimiś pnączami grzbiet przyspieszał.

Wtedy zobaczył, co robi reszta. Pozostałe sanie kompanii gnały przed nim, ale nie na wprost, tylko w lewo, po skosie, coraz bliżej potwora. Po prawej sześć sań wiozących drużynę Szczurów też zaczęło skręcać. Co, do jasnej cholery?!

Malawe ściągnął wodze w lewo.

 

– Woda! – wrzasnął. – Woda przed nami!

Kenneth widział już, dlaczego wszyscy zakręcają. Dwieście, może trzysta jardów przed nimi szumiało morze. Szczelina miała co najmniej dwadzieścia kroków, nie do przeskoczenia dla sań i ludzi, i powiększała się coraz bardziej. Zimoszary grzbiet oceanu uwolnił się wreszcie od lodowego pancerza, ale dla Szóstej Kompanii oznaczało to wyrok śmierci.

Olbrzymia płyta lodowa, odcięta pęknięciem, zaczęła się unosić, naciskana z jednej strony przez pływającą górę, i nagle sanie sunęły teraz jakby po pochyłym stoku. Złamie się zaraz – strach sięgnął i złapał go za gardło – lód złamie się i roztrzaska na setki kawałków, a my powpadamy do wody i potoniemy jak pchły w starciu tytanów.

Myśl! Myśl!!!

Porucznik zerknął w tył. Bestia znajdowała się ledwo pięćdziesiąt jardów za nim i też skręcała w lewo. Jakby chciała przeciąć drogę saniom strażników. Pożre nas – stojąc na grzbiecie potwora i wspominając wydarzenia z wczorajszego popołudnia, dobrze zapamiętał tę myśl – lód popęka, wpadniemy do wody, a potwór pożre nas jak wieloryb ławicę śledzi.

Wsunął wówczas gwizdek do ust i zaświstał: „Do mnie! Do mnie! Oddział do mnie!”. Podpatrzyli ten sposób wydawania rozkazów u Wozaków, ostre, wwiercające się w uszy dźwięki potrafiły przebić się nawet przez kakofonię bitwy. Pędząca przed Kennethem kompania zawróciła sanie i pomknęła ku dowódcy. Szczury też odbiły ostrzej w lewo.

Przyłapał się na tym, że szczerzy się szeroko. Strach pozostał, utonięcie w lodowatej wodzie to nie jest dobra śmierć dla górala, ale większe były teraz determinacja i gniew. Dlaczego nie? Jeśli mają zginąć, to dlaczego nie tak?

Potwór zaczął go wyprzedzać, ale jakby lekko zwolnił. Z tej strony jego bok nikł pod taflą lodu, a grzbiet - czarna, popękana płaszczyzna, pokryta czymś, co wyglądało jak na wpół skamieniałe pnie drzew, wznosił się stromo niczym zbocze wzgórza. Kenneth rzucił okiem w tył... koniec bestii ginął w mglistym tumanie, który sunął za olbrzymim cielskiem jak przywiązany.

– W lewo!

Malawe wykonał rozkaz bez chwili wahania i sanie pomknęły ku czarnej pochylni.

Kenneth zagwizdał ponownie.

„Naprzód! Za mną! Atak! Atak!”.

Zaatakowali pływającą górę. Dlaczego nie, są przecież chędożoną Górską Strażą. Jak nie oni, to kto?

Psy skoczyły, szarpnięte sanie nagle przechyliły się i przez kilka długich jak całe życie chwil sunęły na jednej płozie – pod porucznikiem przemknęła szczelina między lodem a czarną bestią – i już szorowali w górę.

Zeskoczył, a raczej sturlał się z sań, czując, jak zwalniają. Grzbiet potwora był mocno przechylony, na dodatek okryty warstewką zamarzającej już wody, jakby całość dopiero co wynurzyła się z głębin. Kenneth wbił sztylet w czarną powierzchnię, ostrze weszło dość płytko, i szukając oparcia stopami, gwizdał: „Do mnie! Do mnie!”.

Jego sanie, które wspięły się już kilkanaście jardów w górę, zatrzymały się nagle, psy zaszorowały łapami po oblodzonej powierzchni i zaczęły się zsuwać.

Wypluł gwizdek i krzyknął:

– Tnij! Psy odetnij!!!

Zaprzęgowemu nie trzeba było tego powtarzać. Malawe zeskoczył z sań i dwoma szybkimi ciosami odciął rzemienie łączące je z psami. Fruuu, kilkaset funtów pomknęło w dół, mijając Kennetha o łokieć, i roztrzaskało się o przemykający w dole lód. Kolejne sanie już rozpędzały się i wjeżdżały na grzbiet bestii.

Strażnicy zeskakiwali z nich w pędzie, padali na „ziemię” i wbijali w nią sztylety, noże i czekany. Tam, gdzie psy nie dały rady pociągnąć sań, też odcinano zwierzęta, a ładunek karmił ocean.

Wtedy stracił pierwszych żołnierzy.


Mrozie


Opublikowano:


Komentarze

Ostrzeżenie

Komentowanie jest zarezerwowane dla zarejestrowanych użytkowników. Zaloguj się poniżej lub zarejestruj - za darmo i w mniej niż 5 minut!

Zaloguj się

Nie zalecane na współdzielonych komputerach

Szybsze logowanie

Możesz również zalogować się poprzez jeden z poniższych serwisów.