Gamedec. Love & Hate - Marcin Przybyłek - Recenzja

Szeroko rozumiane science fiction cenię z reguły niżej niż tradycyjne fantasy z elfami i krasnoludami, ale proza Marcina Przybyłka stanowi od tej reguły chlubny wyjątek. Po pierwszy tom Gamedeka sięgnąłem jednak stosunkowo niedawno, bo pomysł na przygody detektywa, który loguje się do gier komputerowych i rozwiązuje w nich rozmaite sprawy „kryminalne” wydawał mi się gotową receptą na cholernie płytką, odtwórczą chałturę w stylu niemożebnie beznadziejnej Drogi Szamana. Bardziej mylić się już chyba nie mogłem. Gamedec to jedna z najlepszych serii, jakie przydarzyły się polskiej fantastyce w ostatnim ćwierćwieczu. Przybyłek nie popadł przy tym w rutynę, z tomu na tom rozwijał swoje uniwersum i z czasem pchnął je w kierunku, którego na początku nijak nie zdołałbym przewidzieć. Mniej więcej od Zabaweczek w zasadzie porzucił „growy” charakter cyklu, skręcając w kierunku… space opery. Doceniam ten ruch, bo musiał wymagać niemałej odwagi i jeszcze większego wysiłku, wszak prościej byłoby trzymać się tego, co znane. Sęk w tym, że po Obrazkach z Imperium dalsza eskalacja wydarzeń byłaby piekielnie trudna, a nagłe zejście na ziemię (w przenośni i dosłownie) nie miałoby już większego sensu. Przybyłek postanowił zatem zrobić krok wstecz i ujawnić czytelnikom nieznane dotąd fakty z przeszłości Torkila.

Pomijając słowniczki i resztę dodatków, Love & Hate liczy jakieś 530 stron, rozdzielonych pomiędzy dwa utwory. Pierwszym z nich jest opowiadanie traktujące o czasach, gdy bohater dopiero zaczynał karierę gamedeca, zdobywał doświadczenie i gromadził odpowiedni sprzęt. Choć szczerze mówiąc nie dowiedziałem się z niego nic, co zmieniłoby moje spojrzenie na Torkila, bawiłem się całkiem nieźle. Głównym daniem jest tu jednak z całą pewnością tytułowe Love & Hate. Akcja powieści rozgrywa się mniej więcej w okresie drugiego tomu głównego cyklu. Pan Aymore nadal zajmuje się zatem jeszcze grami, a otaczająca go technologia wciąż zachowuje z grubsza przyziemny charakter. Nie będę się zagłębiał w szczegóły samej intrygi, dość rzec, że z inspiracji pewnej kobiety - jakżeby inaczej - Torkil znów dał się wmanewrować w niezłe bagno, dołączając do osobliwego programu rozrywkowego, przypominającego połączenie gry komputerowej z reality show.

Podobnie jak w przypadku poprzednich światów wirtualnych, autor spisał się, świetnie wymyślając zasady rządzące Love & Hate. Tłumacząc je, musiałbym zdradzić zbyt wiele z fabuły, jednak nie stanie się chyba nic złego, jeśli wspomnę, że to taki trochę Big Brother, tyle że z udziałem sztucznej inteligencji oraz sporego asortymentu rozmaitej broni. Myli się jednak ten, kto właśnie westchnął w duchu i burknął coś na temat „kolejnego teleturnieju przyszłości z mordowaniem się przed kamerami”. Zapewniam, że to coś, znacznie, znacznie więcej.

 

Dzieje się tak przede wszystkim dlatego, że Przybyłek wydaje się piekielnie inteligentnym gościem, czemu daje wyraz, wplatając w wypowiedzi swoich bohaterów ciekawe rozważania na temat ludzkiej psychiki, zachowań czy reguł rządzących społeczeństwami. Nie popada przy tym w banał, nie przynudza, nie poucza – po prostu opisuje rzeczywistość taką, jaką jest lub potencjalnie mogłaby się stać. Jako że sam lubię sobie pofilozofować, zdarzało się, że kiedy Torkil wypowiadał się na co bardziej złożone tematy, miałem ochotę przybić mu piątkę i rzec „z ust mi to, chłopie, wyjąłeś”. Weźmy choćby fragment o naturze męskości, o potrzebie „uciekania w las” i o tym, że facet potrzebuje sobie czasem po prostu pomilczeć, co wcale nie oznacza, że jest bezmyślny i pozbawiony uczuć, jego zachwyt nad kobietą nie wynika zaś li tylko z prostackiego popędu. Brzmi banalnie, jeśli sprowadzić to do tych kilkunastu słów, zgoda, ale forma, w jaką ubrano to w powieści zasługuje na szacunek. Rzadko porusza się w fantastyce tak ważkie tematy, a jeszcze rzadziej udaje się podejść do nich bez zbędnego zadęcia, Wielkich Słów i obrzydliwej pompatyczności. Tutaj przypomina to trochę… lekko zakrapianą pogwarkę dwóch bystrych, oczytanych osób. Słownictwo może niespecjalnie wyszukane, ale sedno… no trąca cholerstwo w sercu jakąś czułą strunę – trudno zaprzeczyć. Naturalnie nie twierdzę, że oto mój świat nigdy nie będzie już taki sam, bo podobne refleksje kłębią się zapewne w głowach większości rozgarniętych ludzi, ale zawsze miło przekonać się, że inni potrafią postrzegać rzeczywistość w zbliżony sposób.

Pomijając atrakcje dla domorosłych filozofów, Love & Hate to po prostu kawał solidnej, wciągającej powieści akcji. Intryga jest nieoczywista, bohaterowie wiarygodni i w większości dobrze zarysowani. Wszystko to składa się na naprawdę świetną książkę i choć początkowo zakładałem, że poświęcę na nią osiem czy dziesięć dni, dobrnąłem do końca w nie więcej niż cztery wieczory, za każdym razem mając świadomość, że kolejnego dnia za przedłużającą się lekturę zapłacę ciężkim niewsypaniem. Warto było.


Murky


Opublikowano:


Komentarze

Ostrzeżenie

Komentowanie jest zarezerwowane dla zarejestrowanych użytkowników. Zaloguj się poniżej lub zarejestruj - za darmo i w mniej niż 5 minut!

Zaloguj się

Nie zalecane na współdzielonych komputerach

Szybsze logowanie

Możesz również zalogować się poprzez jeden z poniższych serwisów.