W ostatnich latach często zdarza mi się wygłaszać sądy w rodzaju „niezła gra/książką, ale raczej nie zapamiętam jej na dłużej”. Cóż, Psalm dla zbudowanych w dziczy, poprzednie dzieło Becky Chambers, wbił mi się za to w umysł na tyle skutecznie, że wątpię, bym w najbliższym czasie przestał ów tytuł kojarzyć. Nie dlatego, że jakoś szczególnie mi się spodobał czy też mnie odrzucił. „Winą” za taki stan rzecz należy raczej obarczyć śmiałość, z jaką autorka przelewała na czytelnika swój światopogląd.
Szczegóły objaśniałem w recenzji Psalmu… i nie widzę powodu, by znów to robić, ale chodzi z grubsza o to, że Chambers tworzy powieści mocno postępowe i lewicujące. Silny przekaz ekologiczny, krytyka kapitalizmu i industrializacji, niebinarny język i tak dalej. Komu się to podobało, będzie zadowolony, kto poczuł się odrzucony, po „dwójkę” nie ma oczywiście co sięgać. Będąc centrystą, podobnie jak poprzednio, czułem z powodu postępowania pisarki lekki dyskomfort, ponieważ nie lubię gdy ktoś w tak oczywisty sposób próbuje mnie pouczać (nieważne z której strony barykady ten ktoś miałby pochodzić). Jednocześnie negatywne uczucia nie przesłoniły mi całkowicie zalet dzieła Chambers w tym lekkiego, odstresowującego klimatu.
Dex i Mszaczek kontynuują swą wyprawę, jeszcze bardziej zacieśniając łączącą ich przyjaźń. Ostatnio opuścili leśne ostępy będące naturalnym środowiskiem robota, przenosząc się w rejony typowe dla człowieka: porozrzucane po okolicy wioseczki i miasta. Podobnie jak w Psalmie… wyprawa kompanów nie ma ściśle określonego celu, stanowiąc raczej pretekst do kolejnych debat o lekko filozoficznym posmaku. Bohaterowie porównują swoje zwyczaje i style życia, wspominają o zasadach spajających społeczności, z których się wywodzą, i tak dalej. Wszystko to ma bardzo prosty, można by wręcz powiedzieć infantylny charakter. Jestem dość cynicznym człowiekiem, toteż opis systemu rynkowego opartego na wzajemnych przysługach zamiast pieniądza czy sceny, w których ktoś przeprasza robaka za to, że musi go nawlec na haczyk, by złowić rybę, lekko mnie irytowały.
Rozumiem przy tym oczywiście, że idealny, pozbawiony złych ludzi i intencji świat jest kluczowym składnikiem redukującego stres klimatu, który uznaję z kolei za sporą zaletę. Ktoś mógłby rzec, że to paradoks, ale nie mogę się z tym zgodzić. Travis Baldree osiągnął podobny efekt w swoich Legendach i Latte, nie ryzykując przy okazji przyprawienia czytelnika o cukrzycę. Było miło, sympatycznie i „przytulaśnie”, lecz nie groteskowo, a tutaj niestety czasem tak bywa. Niewykluczone, że w Psalmie… rzecz miała się identycznie, ale wówczas byłem głównie zaabsorbowany próbami zaakceptowania niebinarnego języka pisarki. Przy okazji Modlitwy za nieśmiałe korony drzew oswoiłem się z nim już na tyle, że zacząłem baczniej zwracać uwagę na pozostałe elementy. Na własne nieszczęście.
Twórczość Becky Chambers okazała się dla mnie bardzo ciekawym eksperymentem. Stanowiła okazję do zetknięcia się ze sposobem myślenia, który jest mi (w większości) odległy, co samo w sobie było dość cenne i niewątpliwe pouczające. Skoro mam już jednak tę lekcję za sobą, mogę z czystym sumieniem stwierdzić, że po książki autorki więcej już nie sięgnę. Nie twierdzę, że są złe: skierowano je po prostu do innego typu odbiorcy. Jeśli bliskie są wam lewicowe ideały, będziecie bardzo zadowoleni, pozostali powinni sięgnąć po Psalm… lub Modlitwę… tylko jeśli mają ochotę na coś naprawdę nietypowego i nowatorskiego. Prawicowcom z kolei odradzam kompletnie – zgaduję, że to nie na ich nerwy.
Komentarze
Komentowanie jest zarezerwowane dla zarejestrowanych użytkowników. Zaloguj się poniżej lub zarejestruj - za darmo i w mniej niż 5 minut!