Mitchell Hogan

Krew niewinnych, poprzedni tom cyklu pióra Mitchella Hogana, wzbudził we mnie dość mieszane uczucia. Z jednej strony pod względem czysto pisarskim nie odstawał zanadto od zadowalającego Tygla dusz, z drugiej charakteryzowała go typowa dla środkowych ksiąg „gra na przeczekanie”, czyli stan zawieszenia pomiędzy interesującym z natury rzeczy początkiem sagi, a potencjalnie emocjonującym punktem kulminacyjnym. Dodatkowym problemem były kwestie czysto wydawnicze – w Polsce pomiędzy udostępnieniem czytelnikom „jedynki” i „dwójki” minął mniej więcej rok: dość, by w międzyczasie zapomnieć, z czym właściwie zmagał się główny bohater.

Tygiel dusz, pierwszą część cyklu autorstwa Mitchella Hogana, wspominam jako całkiem przyjemną „średniowieczną” fantastykę, klimatem przypominającą nieco dzieła Petera V. Bretta. Choć jakością ustępowała nieco Malowanemu człowiekowi i reszcie, spodobała mi się na tyle, że z pewną dozą niecierpliwości wyglądałem kolejnego tomu. Początkowo Krew niewinnych sprawiła mi jednak dość niemiłą niespodziankę.

Sięganie po książki nieznanego sobie autora zawsze wiąże się ze sporym ryzykiem. Na szali kładzie się bowiem nie tylko pieniądze, ale także czas, a na jednym i drugim nikomu w obecnej sytuacji raczej nie zbywa. (...) Nazwisko Hogan kojarzyło mi się do tej pory wyłącznie z emerytowanym wrestlerem. Dzięki Tyglowi dusz mam i drugie skojarzenie. Też dobre.

Strony: 1